Logo
Wydrukuj tę stronę

LISTY Z TOKIO - Gulasz w trzech językach Wyróżniony

Oceń ten artykuł
(17 głosów)

 

wegierska restauracja1

           Wpadłam na lunch do węgierskiej restauracji w pobliżu mojego uniwersytetu. To miejsce dla smakoszy, którzy próbowali już wszystkiego, a teraz mają ochotę na naprawdę szaloną egzotykę… Gulasz zupełnie jak prawdziwy (mawiał złośliwie mój tata, kiedy chciał pochwalić smak jakiejś potrawy z dala od domu), kawa przeciętna. Obok mojego stolika rozgościła się grupa Japonek pod wodzą Węgierki, która najprawdopodobniej jest ich nauczycielką języka. Zgaduję to po jej zachowaniu, inspirującym i pełnym entuzjazmu; podziwiam profesjonalne wykonanie spektaklu pt. „My Węgrzy, naród ognisty i z temperamentem.” Cóż, każdy orze jak może i sprzedaje zagranicznym klientom jakąś wersję własnej kultury… Wybieramy to jej oblicze, które aktualnie wydaje się najbardziej atrakcyjne.

Przecież nie może dziewczyna zacząć od informacji, że w jej ojczystym języku jest szesnaście przypadków (czy coś koło tego)… Hm, może klienci będą na nią gotowi po paru kieliszkach węgierskiego wina. A swoją drogą, poznałam w życiu kilku Węgrów, Finów i innych ludzi pochodzących z krajów, gdzie mówi się naprawdę trudnymi językami. Żadna z tych osób nie ogłaszała, że jej język jest trudny z taką dumą i satysfakcją jak Japończycy… oraz Polacy. Jakieś kompleksy sobie leczymy? Dużą popularnością wśród moich znajomych na Facebooku cieszył się artykuł o tym, że polski wygrywa w konkursach na najtrudniejszy język na świecie. Zastanawiałam się wtedy, czy aby na pewno jest się czym chwalić? To, że mówimy trudnym językiem, bo nauczono nas go jako pierwszego w dzieciństwie to żadna nasza zasługa. Co innego cudzoziemcy płynnie mówiący po polsku - oni musieli włożyć w to pewien wysiłek. Oznajmiając z dumą: „nasz język jest bardzo trudny” umacniamy barierę pomiędzy narodową wspólnotą a resztą świata, robimy z naszej mowy czarną magię dostępną tylko dla wtajemniczonych. Po co nam to?

              Węgierka mówi po japońsku ze swobodą bywalca studiów telewizyjnych; posługuje się sprawnie zarówno uprzejmościami w starym stylu, jak i formami bardziej „wyluzowanymi.” Z wtrąconych tu i ówdzie słów poznaję, że angielski również nie jest jej obcy. Zapewne funkcjonuje na co dzień podobnie jak ja, przemieszczając się pomiędzy trzema językami i kulturami. To doświadczenie stało się udziałem wielu osób; z punktu widzenia kogoś wychowanego w Indiach, Singapurze czy Szwajcarii trójjęzyczność nie jest niczym nadzwyczajnym. Jednak dla nas, Europejek ze Wschodu, które wylądowały na Wschodzie jeszcze dalszym to wyzwanie zupełnie inne niż dla kogoś, kto od dzieciństwa stykał się na co dzień z kilkoma językami. Od jakiegoś czasu zastanawiam się, jak nam idzie to trójjęzyczne funkcjonowanie i chcę podzielić się garścią refleksji na ten temat. Może ktoś odnajdzie siebie w moich doświadczeniach.

Podobnie jak większość osób z mojego pokolenia w Polsce, wychowałam się w środowisku jednojęzycznym; angielskiego i japońskiego uczyłam się w szkole i na uniwersytecie, głównie z podręczników. Prawdziwe rozmowy z „rodzimymi” użytkownikami języka obcego podjęłam już jako osoba właściwie dorosła. Uważam się za żywe zaprzeczenie rozpowszechnionego zarówno w Polsce, jak i w Japonii przekonania, wedle którego naukę języków obcych najlepiej zaczynać w przedszkolu, bo potem jest już za późno. Radzę sobie w pracy, która wymaga używania dwóch języków obcych na poziomie akademickim na kilka sposobów. Przede wszystkim odchodzę od perfekcjonizmu językowego, skupiając się na komunikacji i treściach, które mam do przekazania. Nie wyzbyłam się jeszcze całkowicie przywiązania do poprawnej gramatyki, ale mam do niej stosunek coraz bardziej utylitarny (liczy się przejrzystość komunikatu) i kto wie, może kiedyś w ogóle przestanę się nad nią zastanawiać. Bardzo pomagają mi narzędzia pozajęzykowe, wszelkie wynalazki audiowizualne, które pozwalają na porozumiewanie się ze studentami na wiele sposobów jednocześnie. Moja gadająca głowa nie jest jedynym środkiem przekazu, jak to dawniej w nauczaniu bywało (i całe szczęście!).

Czytałam gdzieś ostatnio o badaniach, z których wynika, że ci sami ludzie przejawiają różne cechy osobowości zależnie od tego, w jakim języku się wypowiadają; moje osobiste doświadczenie to potwierdza. W języku japońskim jestem zdecydowanie najmilsza. Długo i intensywnie uczono mnie, jak ważna w tym języku jest grzeczność. Kłócić się po japońsku nauczyłam dopiero niedawno (tu podziękowania dla kolegi małżonka… to ważna umiejętność językowa. W to, że Japończycy to pokorne owieczki, które żyją w harmonii i zgadzają się na wszystko nie wierzcie, proszę, ani przez minutę). Oduczam się ostatnio uniżoności, która była bardziej na miejscu w czasach studenckich. Grzeczna dziewczynka po czterdziestce irytuje i śmieszy, w każdej chyba kulturze. Bycie miłą, ale jednocześnie profesjonalną i asertywną to rozdział, którego w znanych mi podręcznikach japońskiego dla cudzoziemców jakoś zabrakło. Mam wrażenie, że autorzy tych podręczników przewidzieli dla swoich uczniów bardzo ograniczony zakres ról społecznych: studenta, turysty, pracownika biurowego niższego szczebla. Dalej jesteśmy skazani na siebie. Na szczęście mam okazję obserwować dookoła wiele Japonek, które dają dobry przykład, jak być zarówno asertywną i konkretną, jak i przyjemną w obejściu.

              W języku angielskim jestem bardziej pewna siebie, ale i entuzjastyczna jak ta Węgierka, co nie jest bynajmniej wrodzoną cechą mojej osobowości. Entuzjazm, optymizm i tryskanie energią to amerykańskie cechy stylu bycia, które nabyłam wraz z językiem, ponieważ spośród narodów anglojęzycznych mam najwięcej kontaktów z Amerykanami. Ta radosna tożsamość „włącza” mi się, kiedy mówię po angielsku; może mniej, kiedy rozmawiam w tym języku z ludźmi, dla których również jest to język obcy. Ba, a z Rosjanami to można sobie nawet ponarzekać… Angielski jest językiem życia intelektualnego; nową łaciną, w której czyta się i pisze teksty naukowe. Czytam trochę tekstów po japońsku, głównie źródłowych, ale ponieważ znaczna część dyskursu naukowego w Japonii ma charakter wtórny w stosunku do świata anglojęzycznego, zdecydowanie więcej czytam w alfabecie łacińskim. Bo jednak szybciej i łatwiej, i jednak to, co naprawdę ważne w światowej nauce dzieje się po angielsku. Mam świadomość, że to niesprawiedliwe i chwilami czuję się intelektualną ofiarą anglosaskiego neokolonializmu, ale sorry, taką mamy rzeczywistość.

              Czy po polsku jestem najbardziej sobą? W ojczystym języku łatwiej przychodzi mi wyrażanie ironii, krytyki, melancholii i smutku. Nic fajnego? Najłatwiej jest mi po polsku żartować i lubię nasze poczucie humoru, nawet jeżeli jest ono nieco zgryźliwe i szorstkie. Niewątpliwie jedną z rzeczy, których mi brakuje w Japonii jest błysk humoru w oczach przypadkowej osoby, kiedy wydarzy się sytuacja ewidentnie komiczna. Mieszkańcy Tokio starannie unikają kontaktu wzrokowego z obcymi; poza tym nie wszystko, co jest śmieszne dla nas Polaków jest śmieszne dla Japończyków (i vice versa). W Polsce mogę sobie pożartować z przypadkowym sprzedawcą w sklepie, kelnerem czy taksówkarzem, w Japonii raczej się to nie wydarzy. Tu się nie żartuje z klienta, bo klient jest bogiem. Wyjątek od tej reguły zdarzył mi się bodaj raz. Kiedy weszliśmy z mężem po dłuższej przerwie do ulubionej francuskiej restauracyjki, kelnerka stwierdziła bezczelnie: „Pamiętam, to państwo kłócili się u nas pół roku temu, prawda?” Pokochałam ją natychmiast. Może była na szkoleniu we Francji?

 

Iwona Merklejn – japonistka, medioznawca, dr nauk humanistycznych. Wykładała na Uniwersytecie Warszawskim, Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz JAIST (Japan Advanced Institute of Science and Technology). Obecnie pracuje nad książką o historii Igrzysk Olimpijskich oraz piłki siatkowej kobiet w Japonii. Zawodowo związana z Uniwersytetem Aoyama w Tokio, prywatnie związana z mężem, tokijczykiem zakochanym w swoim mieście - Nobuyą Ishiim.

Iwona

 

 

© 2013 www.polonia-jp.jp