Hipotetyczny fragment z hipotetycznego pamiętnika: Poniedziałek Wielkanocny, rok dwa tysiące któryś, Tokio, Japonia Jest dzisiaj Lany Poniedziałek i Tokio dostosowało się do konwencji: od rana deszcz leje jak z cebra, jest szaro i ponuro. Wydawałoby się, że taką pogodę w drugi dzień Świąt Wielkanocnych należałoby uznać za paskudną (powinno przecież być słonecznie, wiosennie i świeżo), ale mnie jest z tym deszczem za oknem jakoś dziwnie lepiej. Nie odczuwam tej słonecznej presji, że ma być aktywnie, energicznie i bez cienia wątpliwości. Jak zwykle w święta, dopadła mnie nostalgia i chciałabym sobie na nią pozwolić. Przed chwilą przeczytałam artykuł o celebrowaniu Wielkanocy w świątecznym wydaniu jednej z moich ulubionych gazet (która - o dziwo - dotarła z Polski na czas). Najbardziej wyrazisty był dla mnie fragment, w którym jakaś pani mówiła o tym, jak bardzo ważny w przeżywaniu świąt jest dla niej czas przygotowań przedświątecznych (głównie ich duchowy aspekt). I znów, któryś raz z kolei, zdałam sobie sprawę, że ten wymiar doświadczania Wielkanocy straciłam i nie wiem, czy kiedykolwiek go odzyskam. Nie otacza mnie przecież w Japonii to wszystko, co tworzy oczekiwanie i tajemnicę - mistyczna machina religijnej celebry i bardziej prozaiczny poziom zwyczajów i tradycji. Na półkach sklepów w odpowiednim momencie nie pojawiają się cukrowe baranki i czekoladowe zajączki. Mój stół wielkanocny, przy którym właśnie siedzę, jest jednak całkowitym zaprzeczeniem tego „świątecznego niebytu” na zewnątrz. Zadbałam o każdy, najdrobniejszy szczegół, o każdy element konwencji: obrus świąteczny, specjalne serwetki, talerzyki i filiżanki też nie te „na co dzień”,…