Logo
Wydrukuj tę stronę

LISTY Z TOKIO - Rowerowi rodzice: część druga Wyróżniony

Oceń ten artykuł
(7 głosów)

buciki

              Jestem na urlopie macierzyńskim i mam się nie denerwować. Trzymać się z daleka od komputera, bo usztywnia kark oraz ramiona, co źle wpływa na karmienie piersią. Wczoraj jednak zdenerwowałam się z powodu tak śmiesznego, że czuję nieprzepartą chęć opisania sprawy.

        Godzina późna wieczorna; karmię dziecko, sama już mocno głodna, czekam na męża, czyli wybawienie, które powinno nadejść lada chwila i odciążyć mnie po całym dniu wśród kupek i pieluszek. (Jeżeli miałam jeszcze jakieś romantyczne złudzenia co do rozkoszy macierzyństwa, to straciłam je po osiągnięciu tempa trzy kupy na godzinę. Zadzwoniłam do lekarza, który uspokoił mnie, że to się mieści w normie. Potomek rozwija się świetnie, kiszki pracują.) Szwagierka podaje mi telefon. Mąż w telefonie: “Tylko się nie denerwuj, mam problem z rowerem.” Oczyma duszy widzę, jak spada z roweru i leży gdzieś na tokijskim bruku ciężko poturbowany… Ale nie. Okazuje się, że zatrzymała go policja, bo jechał na rowerze bez świateł po zmroku. Jestem w stanie to zrozumieć, policja ma rację, że to niebezpieczne. W trakcie śledztwa z udziałem sześciu policjantów (!) wychodzi na jaw, że rower nie jest naszą własnością. Figuruje w rejestrach policji na nazwisko właściciela, z którym nie udaje się skontaktować. I tu zaczyna się afera. Międzynarodowa.

Mąż przekazuje słuchawkę policjantowi, który zadaje mi szereg szczegółowych pytań dotyczących historii naszego jednośladowca. Pojazd ma co najmniej siedem lat; dostałam go w spadku po koleżance, która wracała do Polski po pobycie w Tokio na stypendium. Damka najtańszego typu, zwana w Japonii “rowerkiem mamusi” (mama chari). Ostatnio rozmawialiśmy o tym, że nawet na rowerek mamusi toto się nie nadaje, bo ma tylko koszyk z przodu i za słabą konstrukcję. Jak potomek dorośnie do tego, żeby go wsadzać na rower, trzeba kupić taki lepszy ze specjalnym siodełkiem dla dziecka oraz elektrycznym napędem. Niemniej rower jeszcze jeździ, więc mój mąż postanowił wykorzystać go dojeżdzając do pracy z domu teściów, gdzie komunikacja miejska jest niewygodna. I tu go dopadła karząca ręka sprawiedliwości, nie znasz dnia ani godziny.

Uprzejmie jak mogę, odpowiadam na pytania policjanta. Wyjaśniam, że nie mam pojęcia, kim był pierwotny właściciel roweru przekazywanego z rąk do rąk przez studentki z Polski. Dziecko nie przestaje marudzić. Cierpliwość tracę w momencie, gdy policjant domaga się nazwiska oraz danych kontaktowych koleżanki, od której rower dostałam i trzy razy prosi mnie o powtórzenie jej nazwiska (akurat długiego i niełatwego do wymówienia dla Japończyka). Za trzecim razem nie wytrzymuję i pytam, co mianowicie zamierza zrobić z tą informacją? Zadzwonić do niej do Polski w sprawie roweru? Zawiadomić Interpol? (No dobra, o Interpol już nie spytałam, ale miałam to na końcu coraz bardziej jadowitego języka). Moje pytanie wyraźnie zaskoczyło policjanta oraz dało mu do myślenia. Chyba dotarło do niego, że rozwścieczył samicę gatunku i to taki większy okaz… Nie odpowiedział, tylko z powrotem przekazał słuchawkę mojemu mężowi. Który oświadczył, że kazali mu czekać na posterunku, aż sprawa roweru zostanie wyjaśniona. Nie wiadomo, jak długo. Godzina dwudziesta druga.

I tu już poszły mi iskry z pyska oraz dym z nozdrzy (zwłaszcza że łatwiej nadawać do własnego męża niż do policjanta). Zapytałam, czy tym właśnie zajmuje się policja japońska w dobie międzynarodowego terroryzmu? Naprawdę nie ma nic lepszego do roboty? I poprosiłam o przekazanie panu władzy, że karmię noworodka i za chwilę szlag mnie trafi, jeżeli sama czegoś nie zjem, co jest niemożliwe, dopóki mąż nie wróci (nikt z innych członków rodziny nie weźmie dziecka na ręce, wszyscy się boją odpowiedzialności). Mąż tylko przytakiwał; wie, że łatwiej negocjować z terrorystą niż ze mną w stanie wzburzenia.

I rozłączył się, a mnie dopadła refleksja, że może przesadziłam; że nie można tak rozmawiać z policją, że drogówka nie jest od ścigania terrorystów i w ogóle nie należy od jej przedstawicieli wymagać zbyt wiele. Jako urodzona w PRL powinnam wiedzieć to bardzo dobrze. Dziecko zasnęło, o cudzie, więc pochłonęłam wreszcie upragniony posiłek, co zmieniło mnie ze smoka wawelskiego z powrotem w człowieka. Mąż stanął w drzwiach w momencie, kiedy próbowałam się do niego dodzwonić.

Muszę ci podziękować, powiedział. Pozwolili mi wrócić do domu po tym, jak im dokładnie powtórzyłem to, co powiedziałaś. Wstyd im się zrobiło. Wyszedł jakiś ważniejszy (oerai san) i kazał mnie wypuścić. Zaproponowali podwiezienie, ale odmówiłem; nie będę policyjnym samochodem jeździł jak przestępca, wstyd przed sąsiadami. Spytałem, czy zatrzymują rower. Jakoś nie byli zainteresowani. Pozwolili mi wsiąść na niego z powrotem. Ile ten rower jest wart? Minus tysiąc jenów, bo tyle pewnie trzeba by zapłacić za oddanie go na złom. Wszędzie tyle się mówi o recyclingu. No, ale raport trzeba było spisać. Z udziałem sześciu policjantów.

Czyżby mój słowiański temperament, który na ogół trzeba poskramiać w kontaktach z Japończykami tym razem jednak się na coś przydał?

(Pierwsza część felietonu „Rowerowi rodzice” znajduje się tutaj.)

 

------------------------------------------------------------------------------- 

Iwona Merklejn – japonistka, medioznawca, dr nauk humanistycznych. Wykładała na Uniwersytecie Warszawskim, Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz JAIST (Japan Advanced Institute of Science and Technology). Obecnie pracuje nad książką o historii Igrzysk Olimpijskich oraz piłki siatkowej kobiet w Japonii. Zawodowo związana z Uniwersytetem Aoyama w Tokio, prywatnie związana z mężem, tokijczykiem zakochanym w swoim mieście - Nobuyą Ishiim.

Iwona

 
 
 

 

 
© 2013 www.polonia-jp.jp