Galeria
Fiji - podróż marzeń z młodości
Boże Narodzenie na Vanua Levu i Nowy Rok 2000 na Taveuni
Kishor, mój przyjaciel z Wysp Fiji
Zawsze pociągały mnie dalekie kraje. Ale któż z nas nie marzył w dzieciństwie o podróży na antypody? Marzenia to jedno, a ich realizacja to drugie, nie zawsze idą w parze. Ale jeśli się bardzo do czegoś dąży, to można to spróbować osiągnąć. Ja pragnęłam w to wierzyć. Już jako nastolatka marzyłam Japonii. Korespondowałam z pewną Japonką spod Tokio i to ona kiedyś zaproponowała mi, żebym napisała do jej kolegi z... Wysp Fiji. Czemu nie? Nie wiedziałam nawet wtedy, gdzie są te wyspy, ale żądza nieznanego była silniejsza. Kiedy dostałam od niego pierwszy list, byliśmy oboje jeszcze nastolatkami. On miał zamiar studiować stomatologię, ja - japonistykę. Mały znaczek z kolorowym, egzotycznym ptakiem, sygnaturką królowej Elżbiety 2. i napisem „Fiji” na adresie zwrotnym, do koperty dołączył pare malutkich, ale kolorowych zdjęć własnych i jego domu. Był rok 1979. Wszystko tak bardzo pachniało egzotyką, że aż wydawało się być nierealne. Wyspy Fiji, gdzieś na krańcach świata, dalej jeszcze niż Australia czy Nowa Zelandia, gdzieś prawie na środku Oceanu Spokojnego, gdzie przebiega strefa czasowa.
Miał na imię Kishor i był potomkiem Hindusów, wywiezionych w okresie kolonizacji wysp przez Anglików w 19. wieku, kiedy to do pracy na plantacjach trzciny cukrowej sprowadzano tysiące mieszkańców Indii. Potem, gdy w 1970 Fiji uzyskało niepodległość od Wielkiej Brytanii i stało się równorzędnym partnerem w Brytyjskiej Wspólnocie Narodów (notabene, od 2006 po puczu wojskowym i zamieszkach na tle etnicznym zawieszano jej członkostwo, później przywrócone ale tymczasowo), ludność miejscowa nieomal się zrównała procentowo z ludnością azjatyckich imigrantów. Obecnie okolo 54% to etniczni Fijijczycy, zaś 38% to fijijscy potomkowie Hindusów, jak mój kolega, zaś pozostałe 8% to głównie biali i Chińczycy. Ciekawe jest, że na ogół żadna z tych narodowości nie wchodzi ze sobą w związki małżeńskie i pomimo tylu lat współżycia, czasem dochodzi do konfliktów na tle politycznym. Zdolniejsi i pracowitsi Hindusi zajmowali w swoim czasie większość wysokich stanowisk w rządzie, ale po zamachach stanu w 2000 i 2006, rządy objęła większość rdzennych Fijijczyków z prezydentem na czele.
Przez wiele lat korespondowałam z Kishorem Kumarem, śledziłam zmiany w jego życiu, małżeństwo z Savillą, narodziny synka Shivaana, potem córki Priscilli, jego wyjazd do Libanu w ramach pomocy ONZ. Marzenia o spotkaniu go odsuwały się w nieokreśloną przyszłość, bo wiedziałam, że dzieli nas za dużo tysięcy kilometrów.
Po studiach w Polsce wyjechałam na kolejne do Japonii. Nadal ze sobą pisywaliśmy, ale że oboje mieliśmy masę zajęć, te kontakty stawały się sporadyczniejsze. Tym niemniej byłam bliżej Wysp Fiji i pewnego razu zaświtała mi myśl, żeby tam pojechać. On to podchwycił i... razu pewnego, pod koniec grudnia roku 1999, ubrana po uszy w ciepłe swetry, skórzaną kurtkę - u nas była zima - wysiadłam na dusznym, buchającym żarem małym lotnisku w Nadi (czytaj: Nandi). Tam był środek lata.
Moje pierwsze spotkania
Fiji jest krajem wyspiarskim, składającym się z ponad 300 wysp, z czego jedna trzecia nie jest zamieszkała. Nadi, to dość mała, leżąca w północno-zachodniej części większej wyspy Viti Levu miejscowość, słynna z jedynego ongiś na Fiji międzynarodowego lotniska. Wizę pobytowę otrzymałam na przejściu granicznym, nie było więc problemów z dostaniem się do tego uroczego kraju. Notobene, jest to jeden z bardzo niewielu krajów, które ofiarowują swoje wizy niemal bez problemów wszystkim mieszkańcom ziemi!
Małe, skromne wówczas lotnisko: nagle znalazłam się w tak innym i egzotycznym świecie. Mimo że już od wielu lat mieszkałam w Japonii i powinnam była przywyknąć do widoku innych twarzy niż moja, to jednak tu i tylko tu poczułam się jak w bajce. Duże, korpulentne kobiety w kolorowych, długich do pół łydki przepastnych sukniach w ogromne białe kwiaty. Ich bardzo ciemna karnacja kontrastowała z jasnością odzienia. Ale przede wszystkim, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, to czarne włosy afro, takie jak u Angeli Davis z lat 70-tych. Jakaś taka jowialność i naturalna radość życia płynęły z ich twarzy. Czułam się trochę jak w wielkim lesie, w którym rosły ogromne, kolorowe drzewa, a mnie samą, choć jestem wysoka i byłam wtedy szczupła, otaczali gigantyczni ludzie. To było moje pierwsze zetknięcie z etnicznym narodem Fiji, wchodzącym w skład Melanezji, obejmującej część wysp na północny wschód od Australii. W oddali dostrzegłam innę grupę: drobnych Hindusów i Hindusek, odzianych w przewiewne i odkrywające plecy i brzuch sari. Ani śladu białego człowieka, tylko ja pośród ogromnych Fijijczyków i niepozornych Hindusów.
W lotniskowej łazience zdjęłam ciepłe, zimowe ubrania i zarzuciłam coś lekkiego, bo inaczej nie wytrzymałabym tego upału. Małe lotnisko, więc nie sposób było się pogubić. Czekała mnie przesiadka na kolejny, tym razem lokalny samolocik, taki może na piętnastu pasażerów, który miał mnie zabrać na drugą co do wielkości wyspe Fiji, Vanua Levu, gdzie mieszkał mój przyjaciel z rodziną. Moje bagaże przeniesiono do niewielkiego loku, a ja zasiadłam dość niepewnie w samolocie, który musiał mieć przynajmniej ze czterdzieści lat. Jak toczył się po pasie startowym, słyszałam jego nierówny terkot a przez szpary w drzwiach czułam powiew wiatru. Wznieśliśmy się na tyle tylko, bym z okna mogła widzieć dokładnie całe piękno Wysp Fiji. Lecieliśmy na wschodnią wyspę do tamtejszej stolicy Labasa (czytaj: Lambasa). To drugie co do wielkości miasto na Fiji, po stolicy Suva i największe na wyspie Vanua Levu. Przelatywaliśmy wzdłuż wybrzeży obu wysp, po prawej stronie miałam zieloność wzgórz, po lewej - niesamowity błękit Oceanu Spokojnego a pośrodku akurat pod nami - niekończące się plaże. Nie dziwię się więc, że Fiji nazywane jest „Rajem na Ziemi”, właśnie dzięki tym żółtym plażom, nieskalanie niebieskiemu morzu, zieloności i bogactwu bujnych lasów. Fiji znane jest z wyrafinowanych, wyposażonych we wszystko ośrodków wypoczynkowych, które w większości znajdują się po zachodniej stronie większej wyspy Viti Levu. Przylatują tam bogaci Japończycy czy Europejczycy, by posurfingować, najeść się pysznych owoców i wysmarzyć na ichniejszych plażach. Ja zaś leciałam dokładnie w przeciwną stronę, na mniej zaludnioną i mniej rozwiniętą ekonomicznie wyspę Vanua Levu, gdzie nie ma żadnych miejscowości rekreacyjnych, a biali ludzie to jedynie - jeśli w ogóle można ich było spotkać - misjonarze lub zasiedziali dawni brytyjscy kolonialiści, którzy nie wyjechali z Fiji po 1970 roku. Ale tych jest naprawdę niewielu, zwłaszcza tam, gdzie ja się udawałam. Obecnie coraz więcej pojawia się na Vanua Levu wolontariuszy z Japonii, pracującyh w lokalnych szpitalach.
Pomimo niewielkiej odległości pomiędzy wyspami, lot trwał może ze dwie godziny. Lecieliśmy dość nisko i wolno. No, stan techniczny samolotu nie był nienaganny. Lotnisko w Labasa - szumnie powiedziane - to jeden pas startowy i lądowy, porośnięty murawą a przy nim niewielki barak dla pasażerow. Lotów do stolicy Suva czy na międzynarodowe lotnisko w Nadi jest zaledwie kilka dziennie. Podniecenie moje narastało z każdą minutą. Miałam spotkać po dwudziestu latach swojego „penpala”, którego znałam tylko z listów. Wyjechała po mnie jeepem jego żona Savilla i ich kilkunastoletni synek Shivaan. Kishor wówczas już prowadził najbardziej szacowną klinikę dentystyczną w Labasie i musiał pozostać w pracy.
Lotnisko usytuowane jest poza miastem. Po wyboistych drogach dotarliśmy dość szybko do posesji państwa Kumarów. „Wielkie miasto” Labasa okazało się małą mieścinką z jedną główną ulicą, przy której znajduje się wszystko: sklepy, poczta, urzędy, meczet i kościół. Rezydencja Kishora, ulokowana na tyłach owej głównej ulicy, znajduje się w pobliżu rzeki, która wpływa do Oceanu Spokojnego. Labasa leży w północnej części wyspy, więc rzeką można nawet szybko dopłynąć do oceanu, czego raz kiedyś wspólnie dokonaliśmy.
Gościnna Labasa
Gospodarze oddali mi swoją sypialnię wraz z przyległą doń łazienką. Ogromne i miękkie łoże, o którym w Japonii tylko można pomarzyć, jako że śpi się na twardym, cienkim futonie, pochłonęło moje zmęczone podróżą ciało na parę godzin. Wieczorem zaczął się cudowny najazd gości, rodowitych Fijijczyków i Hindusów, przyjaciół państwa Kumarów. Nierzadko bowiem przydarza się taki gość jak ja, Polka żyjąca w Japonii, i to w dodatku koleżanka gospodarza sprzed ponad 20 lat.
Przyleciałam akurat na święta Bożego Narodzenia, dla chrześcijan obchodzone uroczyście, zaś dla państwa Kumarów, wyznawców hinduizmu, był to kolejny, zwykły dzień w roku. Warto tu wspomnieć, że religijnie wyspy są dość zróżnicowane. Żyją tu potomkowie z dawnych kolonii brytyjskich a zatem hinduiści i muzułmanie, zaś na ogół chrześcijanami zostają rdzenni Fijijczycy. Gorąco, dusznawo, więc trudno było mi w ogóle odtworzyć, już choćby w sercu, atmosferę bożonarodzeniową. Wtedy jeszcze starałam się spędzać każde takie święta po „naszemu”, więc w Wigilię chciałam uraczyć moich szanownych gospodarzy naszym polskim czerwonym barszczem z papierka, który przywiozłam z Japonii, ale w ostatnim momencie musiałam się wstrzymać ze swoją staropolską gościnnością, bo narobiłabym im tylko „religijnych” kłopotów. W składzie bowiem odkryłam składniki wołowe, które są przecież zakazane przez wyznawców hinduizmu.
Od następnego dnia, w miarę swoich możliwości, jako że Kishor jest znanym w Labasie dentystą i co dzień tłumy obsiadywały jego klinikę, on i Savilla obwozili mnie po znajomych i po okolicznych wioskach, żebym mogła na własne oczy zobaczyć jak ludzie żyją na krańcach świata. Dosłownie i w przenośni - na krańcach świata.
Kiedyś zaszliśmy do jego pacjentów, wyznawców islamu. Akurat był Ramadan, więc nas przyjęli jakimś poczęstunkiem, zaś sami mieli spożyć pierwszy posiłek dopiero po zmierzchu. Wtedy to po raz pierwszy zetknęłam się z muzułmanami i ich rygorystycznym przestrzeganiem zasad postu. Nasi gospodarze też byli potomkami hinduskimi z Indii, ale o innym wyznaniu niż Kumarowie. Poszłam z nimi na spacer po wiosce i z zaciekawieniem przyglądałam się prostym, zbitym z blachy i dykty zabudowaniom z kolorowymi, czerwonymi lub niebieskimi dachami.
Domy były dość ubogie i wyglądające raczej na nietrwałe, jeśli zważyć na położenie geograficzne Wysp Fiji, które znajdują się w obrębie Pacyficznego Pierścienia Ognia (Ring of Fire), a co za tym idzie, często zdarzają się tutaj trzęsienia ziemi. Ponadto wyspy omiatane są przez tajfuny, ulewne tropikalne deszcze i nawiedzają je powodzie. Pamiętając o tych niedogodnościach klimatycznych, patrzyłam na te domy i myślałam, że tu ludzie nie przywiązują aż tak wielkiej wagi do materii jak my. Zdają sobie sprawę, że ich domy w każdym momencie mogą być zdmuchnięte z powierzchni i co wtedy? Mają rozpaczać? Nie! Budują na nowo. Cała zresztą wyspa Vanua Levu jest bardzo uboga, nie ma tu ani żadnego znaczącego przemysłu, ani turystyki. Ludzie żyją jedynie z uprawy i przetwórstwa trzciny cukrowej.
Czasem chodziłam po Labasie sama, zaglądałam do sklepów z ubraniami hinduskimi, materiałami, biżuterią, rozmawiałam z ich właścicielami, którzy ciekawi byli, co tu robi biała kobieta, tu, z dala od wielkiego świata. Obowiązkowo odwiedziłam bazar.
Wstępowałam do kramów z tradycyjnymi sukienkami melanezyjskimi, żywo przypominającymi te z Hawajów: szerokie, długie, z falbanami wokół ramion i na dole, w bardzo jaskrawych kolorach, jak jasno-zielonym, pomarańczowym, czerwonym, z motywami wielkich kwiatów.
Zajrzałam kiedyś do kościółka katolickiego, dawniej prowadzonego przez białych misjonarzy, ale dziś pozostawionego pieczy tutejszych rdzennych etnicznie Fijijczyków. Bowiem ani muzułmanie, ani hinduiści nigdy chętnie nie przechodzili na wiarę swoich dawnych oprawców, czyli kolonizatorów brytyjskich. Tymczasem bardzo typowa jest zmiana religii na chrześcijańską wśród tubylców. Poznałam najbliższego przyjaciela Kishora, Jacka, rdzennego Fijijczyka, trochę z domieszką krwi hinduskiej, który po latach przeszedł na chrześcijaństwo. Stał się wyznawcą jednej z protestanckich grup wyznaniowych w Ameryce, pojechał nawet na rok do Stanów, by przyjąć tamtejsze święcania pastorskie i teraz, od kilku lat kieruje ośrodkiem misyjnym w pobliżu Labasy. Wtedy jednak, kiedy go poznałam, był pracownikim małej firmy prowadzącej wyrąb lasów na eksport.
Boże Narodzenie po fijijsku
Pojechaliśmy do Jacka w Boże Narodzenie. Ten czas kojarzy się na ogół z choinką, tradycyjnymi potrawami, prezentami, śniegiem, tymczasem ja spędziłam niezapomniane święta. Wobec tego, co wtedy przeżyłam, polskie Boże Narodzenie natychmiast uszło mi z pamięci. Przejeżdżaliśmy jeepem Kishora przez wioski skromne ale czyste, drogi nie były asfaltowe, lecz wyboiste i z koleinami i żaden inny samochód nie dałby rady tam dojechać bez uszczerbku. Jack i jego żona Losana Muavele, rodowita Fijijka, z którą Jack miał dwoje czy troje własnych dzieci oraz kilkoro dzieci przygarniętych z okolicy od tych, którzy nie mieli dość pieniędzy na ich utrzymanie, wyszli nam na spotkanie. Malutki domek, sklecony z dykty, o wąskich pokoikach jak klatki, wyklejonych wycinkami z gazet i różnymi kolorowymi obrazkami stwarzał atmosferę przytulności, ale i straszliwej ciasnoty. Kiedy ja się tam znalazłam, miałam wrażenie, że moje ciało wypełnia cały pokój, a przecież oni tam wszyscy mieszkali, spali, dzieci się uczyły, żona gotowała w wąskiej kuchni. Ale ani ta ciasnota, ani bieda nie przeszkadzały w tamtym domu, bo było tam coś więcej: niesamowita miłość obojga małżonków do siebie wzajemnie i do dzieci. Jack, który jest mniej więcej w moim wieku, choć jego żona jest od niego nieco starsza, zawsze był bardzo ciekawy świata. Jego marzeniem było wyjechać z Fiji, popracować gdzieś w zamożnym kraju i wrócić do rodziny bogatszym także w światowe doświadczenia. Marzył o tym samym dla syna Andrew, któremu „zorganizowałam” kolegę „po piórze”, synka mojej przyjaciółki w Polsce. To było prawie 20 lat temu, ale wiem, że dawniej chłopcy, dziś już dorośli mężczyźni z rodzinami, nadal utrzymują ze sobą kontakt, tym razem nie „po piórze”, ale „po klawiaturze” na facebooku.
Boże Narodzenie, mimo że jest to święto chrześcijańskie, ale w większości krajów na świecie (za wyjątkiem Japonii, gdzie jest to zwykły dzień pracy!) jest to dzień wolny od pracy, więc i na Fiji mieliśmy tego dnia dużo czasu na pichcenie, zwiedzanie a nawet kąpiel. Najpierw poszliśmy wszyscy, to znaczy Kishor z rodziną, Jack z rodziną i ja na okoliczne wzgórza, lokalnie nazywane Wzgórzami Trzech Sióstr, żeby popatrzeć na panoramę wyspy oraz żebym spróbowala, jak smakuje trzcina cukrowa. Jack szedł przede mną, ścinał łodygi nadające się do ssania i mi podawał. Jest to ich przysmak i często, jak się idzie do lasu, zabiera się nóż, by ścinać i ssać łodygi. Ktoś, kto jest przyzwyczajony do tego smaku, musi uważać go za coś orzeźwiającego. Ja, powiem szczerze, miałam sporo trudności, żeby „wgryźć się” w biały miąższ. Z całych sił ssałam lepką substancję, ale... za nic nie mogłam się przekonać do jej „wyśmienitego” smaku. Pięliśmy się w górę, ścieżka stawała się coraz węższa i coraz więcej roślin stawało nam na przeszkodzie. W końcu natura zwyciężyła i zrezygnowani zeszliśmy do wioski.
Kolejną atrakcją dla mnie było pichcenie potrawy Lovo w tradycyjnym stylu fijijskim. Kawałki kurczaka, ryby i udziec jagnięcy wraz z bulwami taro (po polsku kolokazja jadalna), które w języku fijijskim brzmią dalo, z różnymi jadalnymi liśćmi oraz jadalnymi bulwami manioku zwanego cassava, lekko podpieczone na ruszcie, były zawinięte w ogromne liście palm a potem w folię aluminiową i wsadzone do sporego dołu wykopanego w ziemi w ogródku. Na dnie tego dołu leżały rozżarzone kamienie, które zastępowały piec. Następnie wszystko to zostało przysypane ziemią, a na wierzch jeszcze położono ogromne liście palm i przykryto kamieniami, żeby utrzymać odpowiednio wysoką temperaturę. W ten sposób piecze się wiele tradycyjnych potraw fijijskich i polinezyjskich. Pieczenie trwało okolo dwu godzin.
W międzyczasie poszliśmy wszyscy kąpać się do rzeki. Ja osobiście boję się wody i nie umiem pływać, ale zachęta ze strony moich gospodarzy była tak silna, i tak chwytające za serce okrzyki radości dzieciaków pluskających się w wodzie, że nie mogłam się oprzeć ich pokusom. Nagle zaczął padać ulewny deszcz, co spowodowało jeszcze wiekszą frajdę dzieciakom, ale ja... wpadłam w panikę. Dość silny nurt rzeki powoli znosił mnie coraz dalej od brzegu, zaczęłam krzyczeć i rzucać się w popłochu, że tonę... Autentycznie bałam się, że nurt będzie silniejszy ode mnie i mnie całkowicie zniesie. Półprzytomną wyciągnięto mnie na brzeg. Następnym razem, kiedy Kishor i jego żona kąpali się w oceanie, ja siedziałam już tylko na kamieniach i patrzyłam na ich radosne pluskanie. Nie odważyłam się drugi raz wejść do wody.
Po paru godzinach pieczenia, rozpoczęliśmy przyjęcie. Było fantastycznie: mięso mięciutkie i pachnące, choć bulwy trochę łykowate, no ale nie miałam prawa narzekać, jadłam wszak tradycyjną potrawę fijijską.
Witamy Nowy Rok 2000 jako jedni z pierwszych na świecie
Zbliżał się koniec roku 1999. Nie był to co prawda ostatni rok starego stulecia, no ale „coś” miało się na dobre zmienić w zapisie dat, już nie 19.. ale 20... Jak więc uczcić tę zmianę daty? Postanowiliśmy wszyscy, że pojedziemy na rodzinną wyspę Kishora, na Taveuni. Miałam poznać resztę jego rodziny, która tam mieszkała a także zobaczyć domek, w którym się urodził Kishor.
Pochodził z biednej rodziny, ale dzięki zapałowi i zdolnościom wyrósł na najbardziej szanowanego w całej Labasie dentystę, który obecnie ma już nawet filię, prowadzoną przez jego syna Shivaana, także dentystę, w stolicy kraju, Suva. Jeszcze z jednego względu wybraliśmy właśnie tę wyspę na powitanie Nowego Roku. Przez Taveuni przebiega 180 południk, wyznaczający linię zmiany daty. Mieliśmy jako jedni z pierwszych na świecie powitać Rok 2000. I tak też się stało.
Wyruszyliśmy samochodem przez całą wyspę Vanua Levu na południowy wschód. Przejeżdżaliśmy przez prawie puste, wyżynne tereny, przez mała wioskę Savusavu, będącą drugim co do wielkości skupiskiem ludności na tej wyspie, a gdzie pracował kiedyś Kishor. Dotarliśmy wreszcie do małego portu Bakabaka, gdzie zostawiliśmy samochód. Noc spędziliśmy już na ogromnym promie, bo choć odległość od Vanua Levu do Taveuni w linii prostej wynosi zaledwie 6,5 kilometra, to prom płynący bardzo powoli przez cieśninę Somosomo, potrzebował paru godzin. Nad ranem, wraz z dziesiątkami innych miejscowych dopłynęliśmy do malutkiego portu Tavuki. Czasem wydawało mi sie, że przeciążony ludźmi, samochodami i towarami prom zatonie gdzieś pomiędzy wyspami. Mocno bowiem bujało. Wczesnym rankiem rodzina Kishora odebrała nas w Tavuki. Był 31 grudnia 1999. Pojechaliśmy do młodszego brata Kishora, który zdecydował się nie robić kariery w wielkim świecie i pozostał na rodzinnej wyspie. Jego dom znajdował się na niewielkim wzgórzu, poniżej nie było nic, tylko lasy, zaś w oddali widać było Ocean Spokojny. Maleńką wyspę w kształcie cygara o długości 42 km i szerokości 10 do 12 kilometrów można byłoby przejść wzdłuż i wszerz w ciagu dwu dni.
Jako że przyjechaliśmy dość wcześnie, był jeszcze cały dzień Starego Roku, by nacieszyć się tą wyspą. Wybraliśmy się na spacer. Szliśmy wąską, piaszczystą drogą, a ja, jak w transie, robiłam zdjęcia roślinom, drzewom, kwiatom, których nie widziałam nawet w ogrodach botanicznych.
Ogromnej wielkości baobaby, że można byłoby spory dom zbudować pod jego gałęziami, śpiew ptaków jaki tylko w raju można usłyszeć. Tak bujnej roślinności, takiej zieloności drzew nigdy więcej już poźniej nie widziałam, choć zmierzyłam sporo lasów tropikalnych w Azji. Mówi się o Taveuni, że jest „Wyspą - Ogrodem Fiji”, rajem dla wielu nigdzie nie występujących gatunków ptaków jak pomarańczowe gołębie, zielone astryldy o czerwonych nóżkach i łebkach i wiele innych, których nazwy trudno spamiętać. Na niewielkiej powierzchni wyspy utworzono aż dwa parki narodowe, by strzegły niespotykanej na innych wyspach Pacyfiku fauny i flory. Nieomal wszystkie występujące na Fiji rośliny i zwierzęta można też spotkać na Taveuni, które ucierpiało mniej z powodu dewastacji środowiska. Nieobecność mangusty, głównego drapieżnika - co na wyspach Pacyfiku zdarza się bardzo rzadko - spowodowała przetrwanie różnnego rodzaju lądowych krabów, unikalnych tylko tu spotykanych odmian nietoperzy (bat), takich jak Taveuni Silk bat, Fiji Fruit bat czy zagrożonych wymarciem Fijian Monkey-face bat. Można też znaleźć występujące jedynie w Ameryce Południowej zielone iguany, roślinożerne jaszczury (legwan) oraz rzadkie okazy żab. Taveuni jest czubkiem ogromnego wydłużonego wulkanu tarczowego, usianego ponad 150 stożkami malutkich wulkanów z czego dwa najwyższe, jak Uluigalau (1,241 m. ) stanowią drugi i trzeci co do wielkości szczyty na Wyspach Fiji. Jak wcześniej wspomniałam, Fiji leży w Pierścieniu Ognia, więc i tu zdarzały się przez tysiąclecia erupcje wulkaniczne, niegroźne dla życia na wyspie, które zaś spowodowały użyźnienie gleby.
Idąc dróżkami pośród lasów, dojrzeliśmy mały domek, zbity z desek i blachy. Stał tam od zawsze... tam urodził się Kishor a teraz mieszkała jakaś rodzina fijijska. Na około 10 tysięcy mieszkańców wyspy aż 75 procent to rodowici Fijijczycy. Tak więc rodzina Kishora stanowiła tę przytłaczająca mniejszość.
Po kąpieli w Pacyfiku, gdzie ja tylko na chwilę odważyłam się zanurzyć w wodzie, pomna na topienie się w rzece parę dni wcześniej, wróciliśmy do domu na wzgórzu i zaczęliśmy przygotowywać się do powitania Nowego Roku. Może na początek nie zabrzmi to bardzo oryginalnie, ale 2000 rok powitaliśmy transmisją z... Sydney, które jest godzinę za Fiji. Potem poszliśmy wszyscy spać na trzy godziny, by tuż przed świtem wyruszyć samochodami na drugi kraniec wyspy, ten najbardziej wysunięty na wschód i powitać wschodzące słońce. Zatem nie tyle przekroczenie daty z 1999 na 2000, ale pierwszy wschód słońca (podobnie jak w Japonii!) jest istotniejszy dla Fijijczyków. Przedarliśmy się przez lasy i zanim wzeszło słońce, znaleźliśmy się na przepięknej żółtej plaży. Siedzieliśmy wpatrzeni w jeden punkt na horyzoncie. Było zimno pomimo lata.
Nie byliśmy jedynymi oczekującymi nowego dnia. Widać, że był to znany punkt widokowy na wschodzące słońce a emocji dodawała jeszcze myśl, że jesteśmy jednymi z pierwszych ludzi na Ziemi, którzy powitają „nowe tysiąclecie” (tak nam się wtedy wydawało). Powolutku robiło się szarawo, coraz jaśniej i jaśniej. Wreszcie rozbłysły pierwsze promyki, jakby spod ziemi i wolniutko wielka tarcza wysuwała się spod horyzontu. Dzieciaki wokół nas szalały, wbiegały do morza, pluskały się jak oszalałe. Rodzina moich gospodarzy pozostała jakiś czas nad plaży, ja zaś poszłam brzegiem oceanu na długi spacer.
Spotkałam wtedy młodych jeźdźców na koniach bez siodeł. Wśród nich wyróżniał się jeden, tak piękny, że w myślach nazwałam go Księciem. Szłam za nimi, aż w pewnym momencie Książe się zatrzymał, zsiadł z konia, podszedł do palmy i jednym silnym ruchem zrzucił kokosa. Wyjął zza pasa dość długi nóż, obciął czubek owocu i podał mi delikatnie... czułam się, jakby to nie mnie przytrafiło się to wszystko, ale jakbym oglądała jakiś romantyczny film. Piękny, młody mężczyzna, prawdopodobnie przywódca całej hordy, ofiarowuje mi, jedynej białej kobiecie na tej wyspie orzeźwiający trunek, właśnie tego dnia, pierwszego dnia „nowego tysiąclecia”.
Wodziłam wzrokiem za jeźdźcami, kiedy z pokrzykiwaniem oddalali się ode mnie. Patrzyłam na ocean i wydawało mi się, że widzę na horyzoncie statek, a może to było tylko złudzenie? Nagle poczułam taką nieodpartą chęć pozostania na tej wyspie na zawsze. Czegóż by mi na niej brakowało? Jedzenie by się znalazło, otaczali mnie piękni, silni mężczyźni, beztroskie dzieci, palmy kokosowe dawały orzeźwiające trunki. Czułam, że już niczego więcej nie chcę w życiu; nie podniecała mnie ani tęsknota za cywilizacją, ani tęsknota za najbliższą rodziną. Myślę, że każdy z nas ma czasem podobne myśli, żeby pozostać w takim miejscu, jak ten brzeg nad Pacyfikiem, o pięknych, delikatnych liniach niekończących się plaż, o zlewającym się błękicie, nie wiadomo czy morza, czy nieba. W życiu nie czułam się tak szczęśliwa, jak tego ranka pierwszego dnia „nowego tysiąclecia”. Kiedy słońce już stało wysoko nad horyzontem, wróciłam do rzeczywistości.
Odwiedziliśmy tego dnia okoliczne domy z życzeniami, bo okazało się, że Nowy Rok powitaliśmy w małej wiosce Salialevu zamieszkałej po części przez daleką rodzinę Kishora, zaś ów przepiękny Książę okazał się jego muzułmańskim kuzynem.
Przed południem poszliśmy się kąpać do słynnego wodospadu Bouma, należącego do parku narodowego (Bouma National Heritage Park). Nie muszę tu mówić, że znowu bez mojego udziału w kąpieli. Ja siedziałam nad brzegiem i fotografowałam skaczących do wody z wysokości. Po drodze do domu brata Kishora zwiedzaliśmy wyspę, na przykład rzeczywisty punkt zmiany daty, gdzie przebiega 180 południk. Jednak ze względu na jedność państwa Fiji zachowano jedną tylko datę, tę do przodu. Zajrzeliśmy do dawnego misyjnego kościoła katolickiego Wairiki, obecnie nieczynnego.
Jako katoliczka, uparłam się, że chcę pójść pierwszego stycznia do jakiegoś działającego kościoła. A że razem z nami, przybyłymi z Vanua Levu był katolik - hinduski chłopiec, kolega szkolny Shivaana, więc mnie poparł i oboje zawieziono na mszę. Miała to być posługa katolicka, ale chyba nas źle zrozumiano. Dla mnie był to raczej „sąd czarownic”. Na pozór budynek wyglądał jak zwykły skromny kościółek z figurą Jezusa Chrystusa, ołtarzem i krucyfiksem nad nim, ale msza trwała ponad dwie godziny. Była super nudna, ponieważ głównie wypełniało ją coś na kształt świadectw wiary opowiadanych przez jej licznych uczestników. W pewnym momencie zobaczylam, że jedna z wiernych w trakcie własnego świadectwa, doznaje niesamowitego „olśnienia ducha świętego”: kładzie się na ziemi, pokrzykuje, złapana wyrywa się innym wiernym i znowu jęczy, wije się, spazmuje, płacze nie do uspokojenia. Wszyscy wokół byli zachwyceni jej dziwacznym zachowaniem, które dla mnie wydawało się być udawanym przedstawieniem. Po latach, kiedy miałam możliwość uczestniczyć w podobnej posłudze chrześcijańskiej w Nigerii, zrozumiałam, że tak właśnie modlą się ci, którzy doświadczają w sobie konfrontacji złych i dobrych duchów. Wpatrzeni w wijącą się wierną wierzyli, że opętał ją zły duch i usiłowała z nim walczyć. Wtedy powątpiewałam, czy to był rzeczywiście kościół „katolicki”, czy też może zbór jakiejś dziwnej nowo powstałej sekty religijnej. Podobnego zdania był mój młody towarzysz. Oboje zdegustowani wyszliśmy w połowie posługi. W rzeczywistości Fiji jest zalewane misjami pretestanckimi, głównie ze Stanów Zjednoczonych.
Na późny lunch pojechaliśmy do wioski, w której mieszkali rdzenni Fijijczycy, w pobliżu głównej miejscowości na wyspie, Waiyevo. Zanim przygotowano poczęstunek dla nas, szacownych gości z „dalekiej” wyspy Vanua Levu, należało wszystko ugotować w tradycyjnym stylu Lovo, a więc upiec w ziemi na rozgrzanych do czerwoności kamieniach. W międzyczasie ja chodziłam po wiosce pełnej rozbieganych dzieciaków i czarnych świn i robiłam im zdjęcia. Trudno się było dogadać, bo dzieci nie znały angielskiego, ale chmarami pędziły za mną z ciekawości - wzajemnej zresztą.Poproszono nas do sporej sali wzniesionej na palach, w której rozłożono cienkie maty do siedzenia, a na nich bezpośrednio plastikowe płachty, które służyły za stoły. Na Wyspach Fiji tradycyjnie jada się na ziemi, gdzie rozkłada się bezpośrednio na niej takie właśnie płachty a na nich kładzie upieczone mięso, bulwy manioku i taro. Je się palcami. Powiem, że było to dla mnie wtedy dużym przeżyciem jeść palcami, bo jednak nasza cywilizacja „zepsuła” ten naturalny sposób jedzenia. Jak wiadomo, w Azji jada się albo prawą ręką, jak we wszystkich krajach muzułmańskich i hinduskich, albo pałeczkami, jak w Chinach, Korei i Japonii. W sali zebrało się sporo ludzi z całej wioski i miałam wrażenie, że to spotkanie ma jakieś specjalne znaczenie dla nas wszystkich.
Późnym popołudniem wróciliśmy do domu brata Kishora na wzgórzu. Wieczorem siedzieliśmy na werandzie i delektowaliśmy się widokiem oceanu w oddali, dzieci się bawiły, dorośli rozmawiali o życiu. Poznałam wówczas niesamowitego starszego pana. Był to wuj Kishora, brat jego ojca, emerytowany profesor Uniwersytetu Południowego Pacyfiku (The University of the South Pacific). Żałuję do dziś, że nie udało mi się z nim utrzymać bardziej zażyłego kontaktu. Jego wiedza o życiu wywarły niesamowity wpływ na moje późniejsze pojmowanie tego życia. Czasem, jak zamykam oczy, widzę jego szlachetną sylwetkę, siedzącą w fotelu na werandzie i opowiadającą o swoich doświadczeniach życiowych.
Przyszedł czas rozstania z „Wyspą-Ogrodem”. Wróciliśmy promem do naszego samochodu w porcie na Vanua Levu a potem do Labasy. Kolejne dni spędziłam z rodziną Kishora. Trochę podróżowaliśmy po wyspie, raz sama wybrałam się autobusem za miasto, żeby popatrzeć z bliska jak żyją zwykli mieszkańcy wyspy. Zawsze ciekawi mnie, jak toczy się życie przeciętnych mieszkańców wiosek, jak mają urządzone mieszkania, co jedzą, o czym rozmawiają. Lubię włóczyć się nieznanymi uliczkami i zaglądać do okien. Wyobrażam sobie, że jestem niewidzialna, i że nikogo nie dziwi jakaś biała kobieta, włócząca się po okolicy. Zawsze marzyłam mieć na sobie czapkę niewidkę, albo tak się upodobnić do lokalnej dziewczyny, żebym w nikim nie wzbudzała podejrzeń o bycie turystką.
Ostatni etap podróży – Suva, stolica Fiji
Zbliżał się czas odlotu na sąsiednią wyspę, Viti Levu, do siostry Kishora, która wraz z mężem i trójką małych dzieci mieszkała pod Suvą. Pozostawiłam serce na Vanua Levu i poprzysięgłam sobie, że muszę tam wrócić. Obecnie po prawie 20 latach klinika Kishora się rozrosła, prowadził ją początkowo z synem, który skończył wydział dentystyczny na Uniwersytecie Południowego Pacyfiku. Shivaan niedawno się ożenił z piękną muzułmanką, Fazia, czyniąc tym samym niesamowity precedens w życiu rodziny, ponieważ ani w jego, ani w jej rodzinie nie dopuszczano wcześniej myśli o religijnym mezaliansie. Cóż, świat idzie do przodu, nawet w tak tradycyjnych kulturach jak hinduska, a miłość zaczyna się liczyć bardziej niż instytucja małżeństwa.
Cała rodzina odprowadziła mnie na lotnisko w Labasie i znowu, jak dwa tygodnie wcześniej, leciałam terkoczącą, niewielką maszyną do Suvy, na południe Viti Levu.
Zamieszkałam u siostry Kishora, w skromnym, niewielkim domku pod Suvą. Nauczyłam się sama jeździć autobusem do miasta i przez ostatnie parę dni pobytu zwiedzałam stolicę i ośrodek polityczno-administracyjny.
Jak przystało na każde miasto fijijskie, nawet tu ludność nie przekracza 100,000 mieszkańców. Oczywiście, kiedy ja tam byłam, było ich zdecydowanie mniej. Suva usytuowana jest nad morzem na południowo-wschodnim skrawku Viti Levu. Podczas moich wędrówek zaglądałam do portu i na targ rybny, na bazar z typowymi pamiątkami ludowymi, produktami wykonanymi ze słomy i papieru w brązie, czerni i bieli, o dość prostej ornamentyce.
Odwiedziłam spore muzeum historyczne i etnograficzne, przedstawiające historię wysp, rdzennych ich mieszkańców, Melanezyjczyków, historię poszczególnych plemion, okres kolonializacji w 19. wieku i okres niepodległości. Idąc od portu, najpierw trzeba przejść przez dość nowoczesną dzielnicę, wzdłuż nabrzeża Parkiem Alberta dochodzi się do zabudowań rezydencji prezydenta, strzeżonej przez gwardię fijijską. Dalej, położone w kolejnym kompleksie parku, stoją zabudowania muzeum. W swoich wędrówkach dotarłam też do Uniwersytetu Południowego Pacyfiku.
Jak wiemy, jest pewien naród na Ziemi, którego przedstawicieli można spotkać w każdym kraju. Mam na myśli Chińczyków. Ponoć w latach 70-tych osiedliło się w Suvie kilka rodzin, a już po paru latach powstawało coś na kształt Chinatown. Dobrze rozwinięta sieć sklepów i restauracji, wypierała lokalny biznes. Tak to zawsze z nimi bywa, że są „zagrożeniem” dla rodowitych mieszkańców. Chińczycy bowiem są nad wyraz pracowici i bardzo dbający o swoje interesy, niemal narzucający się ze swoją wolą. Tymczasem Fijijczycy, zwłaszcza ci rdzenni, jak każdy naród południowy, są raczej ospali i niechętni do intensywnej pracy, więc łatwo dawali się wypierać. Zresztą tu leży przyczyna konfliktu między Hindusami, dużo zdolniejszymi i pracowitszymi a etnicznymi Fijijczykami, powolnymi w pracy i może mniej inteligentnymi. Kiedy w roku 2000 i 2006 doszło do konfliktów na tle etnicznym, Melanezyjczycy zażądali przywrócenia im całkowitej władzy i nadania im większych przywilejów, bo to są ich własne ziemie, a Hindusi, mimo że większość z nich już tam urodzona, jednak nadal są jedynie potomkami wyrobników z Indii i nie mają prawa do tej ziemi. Na szczęście obecnie władza, choć jest głównie w rękach etnicznych mieszkańców Fiji, sprawowana jest pokojowo.
Nigdy wcześniej nie byłam na drugiej półkuli, gdzie „świat stoi do góry nogami”, poznałam niesamowicie gościnnych ludzi i moim marzeniem jest tam kiedyś wrócić. Turyści często wybierają się na Wyspy Fiji, żeby nurkować, poszaleć wśród raf koralowych w zachodniej części wysp, gdzie jest mnóstwo ośrodków wypoczynkowych o różnym standardzie. Ja pojechałam na Fiji, by odwiedzić moich dawnych przyjaciół i nie celem mi było leżenie plackiem na plaży czy kąpanie się w oceanie, gdyż akurat to są najmniej podniecające mnie formy wypoczynku. Mając tam przyjaciół, miałam też rzadką możliwość dotrzeć do sedna ich życia, wejść do ich domów, zobaczyć jak toczy się ich codzienność. Jestem pewna, że gdybym pojechałam tam jako zwykła turystka, w życiu nie doświadczyłabym tego, co było mi dane.
Wykorzystuję zdjęcia zrobione przez siebie zwykłym aparatem fotograficznym, więc z góry przepraszam za ich słabą jakość techniczną.