Galeria
Osobliwa formacja skalna położona nad miasteczkiem Kyaikhto w stanie Mon działała zapewne na wyobraźnię okolicznych ludów jeszcze przed pojawieniem się buddyzmu. Dzisiaj Kyaikhtiyo Pagoda, znana w innych częściach świata pod angielską nazwą Golden Rock jest miejscem pielgrzymek buddystów oraz atrakcją dla turystów odwiedzających Mjanmar. Kyaikhtiyo w języku Mon znaczy „pagoda stojąca na głowie pustelnika”. Granitowy blok skalny faktycznie przypomina ogoloną i pokrytą złotem głowę buddyjskiego mnicha. Pielgrzymka jako taka powinna w istocie wiązać się z wyrzeczeniami i trudem. Jeszcze piętnaście lat temu do tej niezwykłej Pagody nie można było dojechać. Jedyna droga prowadziła leśną ścieżką i trwała sześć godzin. Dzisiaj, pomimo pewnych ułatwień dotarcie do Złotej Skały wciąż wymaga determinacji i odrobiny odporności fizycznej oraz psychicznej.
Pierwszy etap podróży to dojazd na ranguński dworzec autobusowy Aung Mingalar. Dojeżdżamy tam taksówką. Podróż w sobotę rano trwa godzinę. Taksówkarz jedzie jak szalony, bo o siódmej rano Rangun jeszcze nie stoi w korkach. Przejeżdżamy na skróty małą uliczką obok klasztoru. Pod bramą stoją tam drewniane konstrukcje przypominające choinki – drzewka „padetha”. Ludzie wieszają na nich przedmioty codziennego użytku ofiarowywane mnichom – habity, pantofle, parasolki, miski, ręczniki, czarki na herbatę. Dary te sklada się przed świętem Tazaungmone, które w tym roku wypada 26 listopada (w czas pełni księżyca). Mimo wczesnej pory pod klasztorem kłębi się tłum, slychać religijne pieśni, mnisi stoją z dużymi srebrnymi misami i zbierają do nich pieniądze. Pędzimy dalej. W pewnym momencie przed nami wyrasta świat chaotycznych, ozdobionych kolorowymi napisami budek, manewrujących autobusów, samochodów przeciskających się obok siebie we wszystkich kierunkach, pieszych i sprzedawców oferujących różnorakie, trudne do zidentyfikowania wyroby, głównie do jedzenia. Przestają obowiązywać jakiekolwiek przepisy ruchu drogowego, najważniejszy jest refleks i umiejętność prześlizgiwania się obok innych użytkownikow drogi. Kierowca zwalnia. Jesteśmy na dworcu autobusowym.
Studiowanie udostępnianych przez Google map, czy zdjęć z lotu ptaka nie oddaje panującego na dworcu Aung Minagalar chaosu. By zbliżyć się do panującej tam atmosfery wyobraźmy sobie mrowisko, na które patrzymy z góry. Nie dojrzymy zapewne szczegołów, a jedynie biegające w różne strony mrówki. Teraz spróbujmy wyobrazić sobie, że jesteśmy tam, na skrzyżowaniu mrówczych alejek, potrącani, przeganiani z miejsca na miejsce, poszukujący jakiegoś punktu odniesienia. Po chwili tracimy orientację, już nie wiemy, z której strony tam przyszliśmy i dokąd powinniśmy iść. Idziemy na ślepo za przewodnikiem, który prowadzi nas do sobie tylko wiadomego miejsca i zostawia. Powoli rozróżniamy szczegóły: ornament liter mjanmarskiego alfabetu, taki sam, jaki widnieje na naszym bilecie – to nazwa przewoźnika. Podjeżdża autobus z takim samym ornamentem wymalowanym nad przednią szybą. Poniżej, również w mjanmarskim alfabecie – nazwa miejscowości, do której jedziemy. Trzeba przyznać, że powierzchowna przecież jeszcze znajomość alfabetu bardzo nam się przydaje w czasie podróży. Podchodzimy do lady w budce, gdzie siedzi kilka osób i pokazujemy nasze bilety. Tak, to tutaj. Zabierają je nam, przekazują sobie z ręki do ręki, oglądają. Słyszę, że nad czymś dyskutują, powtarzają „cudzoziemiec”, „ile kosztuje”, zaczynamy się obawiać, że nasze bilety zawieruszą się w tym chaosie. Jeden z nich ląduje pod ladą. Wypisują nam dodatkowy świstek z numerem miejsc i rejestracją autobusu. Oddają bilety. Oddychamy z ulgą.
Kiedy nasz autokar wjeżdża na autostradę okazuje się, że okolica pozbawiona jest elektryczności. Poznajemy to po tym, że brak jest słupów i kabli. W podróży powrotnej, którą odbywać będziemy już po ciemku będzie to doskonale widoczne. Od czasu do czasu drogę oświetlać będą lampy solarne, a wyrastające z rzadka na tym odludziu domy będą majaczyły, niczym czarne grzyby na tle lekko rozjaśnionego nieba. Teraz jest jednak pełnia dnia, świeci słońce i rozległy krajobraz kipi intensywną zielenią. Po niespełna czterech godzinach dojeżdżamy do położonego ok. 210 km od Rangunu miasteczka Kyaikhto i wysiadamy przy budynku zasłoniętym zielonymi matami. Nie ma na nim żadnych napisów, staramy się zapamiętać to miejsce. Teraz trzeba poszukać punktu, skąd odjeżdżają cieżarówki do Złotej Skały. Podchodzi do nas mężczyzna proponując podwiezienie motorkiem za dwa tysiące kyatów. Odmawiamy. Wolimy iść pieszo. Pokazuje kierunek. Po kilku minutach marszu widzimy nakryty dachem budynek. Wokół stojących tam ciężarówek kłębią się tłumy ludzi. Drogę zastawia nam kobieta z naręczem plecionych z liści palmowych kapeluszy. „Hot, hot – powtarza. Początkowo próbujemy ją ominąć, ale wkrótce rozumiemy, o co chodzi. Ciężarówki nie mają plandeki, siedzi się pod żarem południowego słońca, w ścisku, bez możliwości zmiany pozycji ciała. Kupujemy po kapeluszu i idziemy za kobietą pod blaszaną platformę, na którą wychodzi się ażurowymi schodkami. Platforma nie ma poręczy, znajduje się dwa metry nad ziemią, trzeba uważać by z niej nie spaść, bo ludzie pchają się, torując sobie drogę i sadowiąc się na siedzeniach ciężarówki. Upychamy się jak sardynki, po sześć osób na jedej ławce. W rzędzie przed nami naliczyłam jedynaście osób, w tym kilkoro dzieci. W końcu ciężarówka rusza. Droga do góry jest wąska, od czasu do czasu kierowca zatrzymuje się pod zadaszeniem czekając na mijankę. Wykorzystują to zbieracze datków, którzy w czasie każdego postoju podchodzą do ciężarówek i wygłaszają śpiewne supliki. Wiele osób wrzuca im pieniądze do mis. W końcu większość odwiedzających Golden Rock to buddyjscy pielgrzymi, dla których ofiara na klasztor, czy pagodę to sposób na zapewnienie sobie korzystniejszego wcielenia w przyszłym życiu. Kurczowo ściskam metalową balustradę, drugą ręką usiłuję przytrzymać kapelusz podrywany przez wiatr. Podróż trwa około pięćdziesięciu minut, które wydają mi się wiecznością. W końcu ciężarowka staje i wysiadamy na zakurzonym placyku. Stamtąd jest około dwudziestu minut pieszo do słynnej Pagody. Po obu stronach drogi – mury, albo sklepiki. Nie ma tutaj prywatnych samochodów. Jedyne pojazdy to ciężarowki, jakimi przyjeżdzają pielgrzymi, albo nosze dźwigane przez tragaży. Na takich noszach mieści się jedna dorosła osoba, czasem obok niej siedzą dzieci. Tragaży jest czterech. Dzieci przenoszone są też w plecionych koszach. Takie kosze mogą również służyć do transportowania bagażu, jeśli pielgrzymi go mają. Tragaże zanoszą bagaż do wybranego miejsca noclegowego.
Wokół nas rozciąga się widok na masyw gór Yoma. Jesteśmy na wzgórzu, które ciągnie się wąskim grzebieniem ku polożonej w najbardziej wyniesionym miejscu Skale, potem obniża, oblepione mnóstwem chaotycznie nawarstwiających się dachów okrywających uliczki ze sklepikami. W oddali widać inne wzgórze, na którym jest inna, mniejsza pagoda. My, jako cudzoziemcy musimy przejść przez punkt kontrolny, gdzie pobierana jest oplata w wysokości 6000 kyatów. Naturalnie miejscowi nie płacą. Pokazujemy nasze dowody tożsamości z informacją, że rezydujemy w Mjanmarze i strażnicy wręczają nam plakietkę identyfikacyjną za darmo. Możemy teraz przejść przez bramę chronioną przez olbrzymie Cynthie, czyli podobne do lwów zwierzęta o fantastycznych kształtach. Za bramką do wykrywania metali, która wraz ze strażnikami-Cynthiami ma zapewnić pielgrzymom bezpieczeństwo rozciąga się obszar uważany przez buddystów za święty, należy więc zdjąć buty. Po naszej lewej stronie widać nieco mniejszą od oryginału replikę Złotej Skały, mijamy ją i idziemy po rozgrzanym marmurze za tłumem pielgrzymów. Jest pełnia sezonu, skończyła się pora deszczowa a wraz z nią mgły, jakie zasłaniają tu często widok. Przyglądamy się rozstawionym wszędzie baldachimom z kolorowych tkanin. Ci, którzy zarezerwowali sobie miejsce na postawienie baldachimu śpią na rozłożonych na marmurze matach lub kocach, odpoczywają, albo jedzą. Zbliżamy się do Złotej Skały. Wygląda, jakby wisiała nad przepaścią. Podobno trzyma się na włosie Buddy. Pod Skałę wpuszcza się tylko mężczyzn. Mogą oni przejść przez metalowy mostek, dotknąć skalistego kolosa i pomodlić się tuż pod nim. Siedzą w skupieniu, nie zwracając uwagi na otoczenie. Po chwili wstają i przyjmują pozycję, jakby chcieli zepchnąć Skałę w przepaść. Przywierają do niej dłońmi, by przykleić do granitowej powierzchni swój złoty listek. To dzięki takim ofiarom Skała lśni jak czara ze złota. W kadzielnicach tlą się kadzidła. Obchodzimy Skałę od dołu. Dopiero stąd widać, że spoczywa ona na skalnej półce i jest od niej niezależna. Trudno uwierzyć, jak się ten kolos trzyma, ale jednak się trzyma i trwa w takiej pozycji! Niezwykłość tego przyrodniczego fenomenu sprawia podobno, że ci, którzy odwiedzają to miejsce nawracają się na buddyzm.
Powierzchnia Skały niczym powierzchnia morza zmienia kolor w zależności od pory dnia. Dlatego pielgrzymi przychodzą tu dwa razy - o zachodzie i o wschodzie słońca. Już od 3.00 rano słyszę trąbienie ciężarówek. To ci, którzy nocują w miasteczku na dole przybywają, by znaleźć się pod Skałą jeszcze przed świtem. Przed szóstą, czyli godziną wschodu słońca ludzie tłumnie zmierzają ku górze. Wzgórze właściwie nie zasypia, jeśli nie liczyć dwóch, czy trzech godzin po północy. Można wtedy posłuchać szumu wiatru smagającego góry. Powietrze jest czyste, gdyż w środku nocy nie dymią piecyki służące restauracyjkom ciągnącym się wzdłuż ulicy.
Mount Kyaikhtiyo to jedno z trzech najważniejszych miejsc pielgrzymkowych Mjanmaru. Pozostałe to Shwedagon Pagoda w Rangunie i świątynia Mahamuni w Mandalaj. Wydaje się jednak, że spośród tych trzech obiektów Złota Skała ma w sobie magię, o jakiej opowiadają filmowcy Peter Friedman i Roger Manley w swoim filmie „MANA: Beyond Belief”. Mana to polinezyjskie określenie na moc drzemiącą w rzeczach: “Wszędzie na świecie, w każdym społeczeństwie znajdujemy przedmioty, które oddziaływują swoją mocą na ludzi. Ci wspinają się na góry, pielgrzymują, by je zobaczyć albo ich dotknąć. Kłaniają się im i odprawiają rytuały w ich obecności, dotykają ich z nadzieją, że posiądą choćby część posiadanej przez nie magicznej mocy, budują im świątynie, albo przekazują je swoim potomkom; noszą je, albo przechowują w skarbcach, czasami je palą. Taka rzecz może oddziaływać swoją mocą na grupę, albo tylko na pojedynczą osobę, ale zjawisko „obiektów magicznych” jest uniwersalne.”[1]
Magia Złotej Skały dociera do mnie dopiero po powrocie do Rangunu, kiedy w uszach przebrzmiał mi już zgrzyt pędzącej jak roller coaster ciężarówki. Obrazy porządkują się, pasma gór stanowiące tło dla Skały nabierają plastyczności. Jak w medytacji buddyjskiej, przywołana mocą wyobraźni Pagoda przybiera niemal rzeczywisty ksztalt. Oto skutek pielgrzymowania, oto magia rzeczy niezwykłych, o której opowiadają dokumentaliści Friedman i Manley.
[1]All over the world, in every society, there are objects that have special power over people. People climb mountains or make pilgrimages just to see or touch them. They prostrate themselves or engage in rituals in their presence, caress them in the hopes of absorbing some of their magic, they enshrine them in temples or pass them on to descendants; wear them or store them in treasure houses or sometimes burn them. An individual object might hold power over only one group or even just one person, but the phenomenon of “power objects” is universal. Źródło: www.mana-the-movie.com/press.html ostatni odczyt 26.11.2015; tłumaczenie z ang. D.Z.
Danuta Zasada – urodzona w Krakowie, absolwentka iberystyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, poetka, podróżnik. Publikowała wiersze w prasie polskiej i nowojorskiej; autorka tekstów podróżniczych do czasopism w języku angielskim, m.in. Tashi Delek i Tourism & Wildlife oraz dwóch tomików wierszy Iberia (New Delhi 2001)oraz Pogański mistyk (Warszawa 2005).W latach 1991-97 mieszkała w Madrycie (Hiszpania) gdzie współpracowała z miesięcznikiem Polonia oraz wydawanym przez Ratusz Pozuelo de Alarcón pismem Ciudad Escolar y Universitaria. W latach 1999 - 2004 pracowała w New Delhi (Indie) a następnie w Japonii (2007 – 2013). Obecnie mieszka w Rangunie (Mjanmar).