Galeria
Kiedy przeczytałam w przewodniku Lonely Planet, że „nie warto tam jechać”, postanowiłam zainteresować się wyjazdem do Putao. Jest to najbardziej na północ wysunięty okręg miejski (tzw. township na opisanych po angielsku mapach) w Mjanmarze. Brak możliwości lotu balonem, skoków na bungee, gry w siatkówkę, ćwiczeń na siłowni i innych atrakcji poszukiwanych przez turystów i mających zapobiec nudzie na wakacjach wydał mi się na tyle interesujący, że opowieści o intrygującej grupie biznesowej Htoo Group, o tlących się konfliktach etnicznych i niebotycznych szczytach wschodniej flanki Himalajów były tylko skromnym przyczynkiem do mocnego postanowienia, by tam polecieć. Trzeba było jednak pokonać kilka etapów: pierwszy to wystaranie się o zezwolenie na wyjazd do północnej części Stanu Kachin, w którym leży Putao. Kiedy otrzymanie zezwolenia w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Mjanmaru okazało się realne, trzeba było znaleźć wolne miejsca w samolocie. Trasa okazała się być bardzo popularna, głównie wśród Birmańczyków. Wpisano nas na listę oczekujących. Następnym krokiem było zarezerwowanie hotelu. Najelegantszy hotel kosztował 500 dolarów USA za dobę od jednej osoby, toteż mój wybór padł na tańszy Hotel Putao. W końcu, 25 marca wystartowaliśmy z lotniska w Rangunie, by spędzić Wielkanoc w odległym, owianym tajemnicą regionie.
Samolot-taksówka lądował po drodze w kilku miejscach: Heho, Mandalay, Myikyinie. Pasażerowie wsiadali i wysiadali, ale ci, którzy wsiedli na ostatnim odcinku Myitkyina – Putao wyróżniali się zarówno egzotycznym wyglądem, jak i kształtami dźwiganych bagaży podręcznych. Różnej wielkości pudła, kolorowe zawiniątka, wielkie plastikowe worki z ryżem zapełniły kwatery bagażowe. Czapki z kolorowej wełny na głowach, ciemnoczerwone habity mnichów i różowe mniszek, koronkowe bluzki kobiet, twarze spalone słońcem, pomarszczone. W rzędzie obok nas siedział dziadek z wnuczką – długo męczył się, by zapiąć pas na swoim siedzeniu w samolocie. Zwróciły moją uwagę jego ręce – jeden z małych palców był skrócony o jeden staw, jakby ktoś mu go odciął.
Po czterech godzina podróży byliśmy na miejscu. Ogrodzone drutem kolczastym lotnisko w Putao otaczały pola ryżowe. W oddali widać było zalesione góry. Urzędnicy długo badali nasze zezwolenia wydane przez birmańskie Ministerstwo. Dziewczyny, które przyjechały po nas z Hotelu Putao wydawały się nieco zagubione i dopiero po dłuższej chwili zrozumiały, że chcemy odebrać nasze bagaże nadane do luku samolotu. Dwaj chłopcy przyciągnęli z płyty lotniska olbrzymi wózek, na którym piętrzyły się bagaże i pomogli nam odszukać nasze walizeczki. Kiedy wsiedliśmy do półciężarówki, by udać się do hotelu, ta nie chciala zapalić. Po krótkiej dyskusji kierowca wraz z kilkoma miejscowymi meżczyznami otworzyli maskę samochodu i zaczęli pod nią grzebać. Ruszył.
Podróż z lotniska trwała krótko – około piętnastu minut. Nasz hotel znajdował się poza miastem, na skraju wzniesienia, z którego rozciągał się widok w stronę liczących ponad pięć tysięcy metrów wysokości ośnieżonych szczytów – w tym niedostępnego Hkokobo Razi (5881 m n.p.m.), najwyższego w Mjanmarze i w całej Azji Południowo-Wschodniej. Zamieszkaliśmy w krytym palmowymi liśćmi drewnianym domku z tarasem. Domek znajdował się w bambusowym lesie. Około 22.00 w nocy wyłączono prąd i zapanowała całkowita ciemność. Wyszliśmy na drogę przed hotelem. Część recepcyjna i jadalna Hotelu Putao to odgrodzony od drogi kamiennym i bambusowym murkiem niski, kryty strzechą, okrągly i nadzwyczaj przewiewny budynek. Po prawej i lewej stronie wjazdu do hotelu – od strony wzniesienia i w kierunku miasteczka - panowały tak głębokie ciemności, że wydawało nam się, iż oślepliśmy. Chwilami z ciemności rozlegało się szczekanie psów. Poza tym nic nie mąciło ciszy.
Stan Kachin, a zwłaszcza jego część północna, wydaje się ciekawy z kilku powodów. Park Narodowy Hkokobo Razi jest jednym z ostatnich, niezbadanych jeszcze do końca przez przyrodników zakątków świata. Ekspedycja naukowa, jaka odwiedziła tą ostoję endemicznych gatunków zwierząt i roślin w latach 1990. przyniosła opis tylko niektórych spotykanych tam zwierząt: mundżaka (black barking deer), nahura górskiego (blue sheep), czewonej pandy, takina; opisano też kilka rzadkich gatunków motyli, jak na przykład Hebomoia Glaucippe – białoskrzydłego o złocisto-pomarańczowych plamach na brzegach skrzydeł. Odnotowano też występowanie czarnej orchidei. Jak stwierdzono w raporcie nieopisanych jeszcze gatunków orchidei może być tam dziesiątki. Dziewiczy las tropikalny kryje mnóstwo tajemnic. Mimo iż ekspedycja poświęcona była głównie florze i faunie, dokonano też obserwacji socjologicznych. Naukowców interesowały stosowane przez miejscową ludność sposoby upraw polegające na wypalaniu wielkich obszarów dżungli. Odławianie motyli i ich sprzedaż kolekcjonerom oraz zabijanie rzadkich gatunków jeleni dla ich cennej skóry również znalazlo się w raporcie – do dzisiaj niewiele się w tym względzie zmieniło.
Prócz walorów przyrodniczych obszar na północ od stolicy Stanu Kachin – Myikyiny – charakteryzuje się niezwykłym zróżnicowaniem etnicznym. Wędrując od kościoła do kościoła w Putao – jest to bowiem region, gdzie przeważają chrześcijanie (90% ludności) różnych odmian - spotkaliśmy ludność z plemion Lisu, Rawan, Kachin, Schan i Burma. Tylko sami Rawan dzielą się, według ich własnego kryterium na pięć subplemion. Ludzie ci mówią różnymi językami. Na początku witaliśmy wszystkich po birmańsku - nie odpowiadali. Wkrótce przekonaliśmy się, że najbardziej powszechnym językiem jest tutaj język lisu, na drugim miejscu – rawan. Na pozdrowienie w tym języku – pamurah (dzień dobry) – odpowiadała większość uczestników nabożeństw (była to Wielka Sobota) i przechodniów. W jednym z kościołów od pastora dowiedzieliśmy się, jak brzmi pozdrowienie w języku kachin – zupełnie nie przypominało ani birmańskiego, ani rawan. W czasie pobytu w Putao odwiedziliśmy też kościół katolicki, zbudowany w latach 1994-1995. Na ogół określenie „kościół” kojarzy się z solidnym budynkiem z cegieł, tutaj jednak, wyjąwszy budynek kościoła katolickiego, były to wielkie szałasy z drewna lub bambusowych pni, pokryte strzechą z liści. Ludzie siedzieli w ławkach – mężczyźni po jednej stronie, kobiety po dugiej. Śpiewy i przemowy pastorów odbywały się w językach lokalnych.
Historia tej części Stanu Kachin to następny fascynujący element. Birma skolonizowana została przez Anglików po wojnie w 1885 r. Jednak najbardziej na północ wysunięte rejony, takie jak tzw. Trójkąt i Dolina Hukong nie zostały objęte kontrolą administracyjną ze względu na trudną dostępność. Powoli na terenach tych rozwijali działalność misjonarze. Już w 1927 roku przetłumaczyli oni Biblię na język Kachinów - Jinghpaw. Misjonarze też starali się, we współpracy z rządem brytyjskim wyplenić panujące tu niewolnictwo i okrutne zwyczaje. Zwłaszcza praktykowane przez miejscowe plemiona porywanie ludzi na ofiary dla bóstw było przez misjonarzy napiętnowane i zwalczane. Na zachód od rzeki Irrawaddy, przy granicy z ówczesnym indyjskim stanem Assam (dzisiaj Arunachal Pradesh) mieszkał lud zajmujący się zdobywaniem głów, zwany Nagas. O ile dostęp do tych plemion od strony Indii był możliwy, birmańskie odszczepy owych plemion mieszkały w nadzwyczaj niedostępnej okolicy, toteż walka z ich zwyczajami wymagała dużego wysiłku. W celu założenia na tamtych terenach placówek rządowych, czy misyjnych trzeba było pokonać strome łańcuchy górskie. Poświęcanie na ofiary ludzi, w tym dzieci miało wyjątkowo okrutny charakter. Jak pisze w 1909 roku zastępca komisarza na obszar górnego biegu rzeki Chindwin: „Ofiara obwożona była od domu do domu i w każdym obejściu odcinano jej palec na wysokości jednego stawu. Następnie przy słupie ustawionym w centrum wioski zadawano ofierze kilka dźgnięć nożem, raz po razie, z dużymi odstępami. Im więcej wydawała krzyków, tym lepiej; chodziło o to, by krzyki te dotary do uszu boga.”[1]
Do dzisiaj tereny te kryją wiele tragedii. Mimo postępującego procesu pokojowego na obszarze tym wciąż dochodzi do starć między Armią Birmańską a Niepodległościową Armią Kachinów. Cierpi z tego powodu ludność cywilna. Walczyć jest o co – ta część kraju kryje cenne bogactwa: rubiny i szafiry, bursztyny, złoto i jadeit. Jest tutaj wiele inwestycji chińskich. Ale nie tylko. Wspomniana na poczatku Htoo Group to dzieło birmańskiego multimilionera. Finansuje on projekty związane z lokalną infrastrukturą, założył również fundację, która pomaga młodzieży w uzyskiwaniu wykształcenia. W rejonie tym znajduje się też wiele plantacji – grejpfrutów, pomarańczy, herbaty. Wszystkie nitki jednak prowadzą do Rangunu, gdzie mieszkają wlaściciele biznesów. Wraz z postępem na drodze do demokratyzacji obszar ten będzie się rozwijać. W przyszłym roku (2017) ma tutaj powstać pięć nowych hoteli. Zmieni to zapewne charakter tego regionu opartego na tradycyjnej gospodarce. Dzisiaj większość domów w Putao to bambusowe lub drewniane chaty kryte strzechą. Bogatsze domy mają dachy z blachy falistej. Nie ma maszyn rolniczych, większość prac oparta jest na łatwo dostępnej pracy miejscowych ludzi. Pojedyncze osoby emigrują do Malezji, czy Singapuru w poszukiwaniu zarobku. Inni wyjeżdzają do Rangunu, gdzie najczęściej wstępują w szeregi policji, albo wybierają karierę w armii. Kiedy szliśmy przez Putao nie widzieliśmy ostentacyjnej biedy. Podziwialiśmy publiczne ujęcia wody zbudowane w 2010 roku. W centrum Putao właśnie stawiano nowe słupy mające slużyć doprowadzeniu elektryczności. Mimo, iż wiele gospodarstw wciąż polega na panelach słonecznych, a inne mają prąd tylko przez kilka godzin w ciągu doby widać, że dokonuje się tu wielka zmiana. Być może jest to ostatni moment, żeby zobaczyć, jak wyglądały tradycyjne sposoby młócenia ryżu, składowania słomy ryżowej, budowania domów wspólnym wysiłkiem własnym i sąsiadów. Ulice Putao, wzdluż których ciągną się skromne sklepiki sprawiają wrażenie raczej wioski, niż miasta. Brak w Putao zabytków, jeśli nie liczyć ruin fortu Williama Axela Hertza z 1914 roku i zupełnie zrujnowanego kompleksu misyjnego zbudowanego przez amerykańskiego misjonarza J. Russella Morse’a. Dopiero powstaje Muzeum Literatury i Kultury Ludu Rawan. Na wielkim placu przed budynkiem Muzeum w kwietniu odbywa się wielki festiwal kultury. Plac zobi pomnik przedstawiający w sposób symboliczny pięć subplemion ludu Rawan. To dowód na odbudowywanie poczucia dumy z przynależności etnicznej.
Być może już za kilka lat będzie można w Putao uprawiać skoki na bungee, loty balonem, ćwiczyć na siłowni i objeżdżać rozrzucone na wielkim obszarze miasto kolorowym pociągiem ciągniętym przez lokomotywę zasilaną akumulatorem. Na razie jednak tankowanie samolotu lecącego do Putao odbywa się w Myikyinie – paliwo musi starczyć na przylot i wylot z miasta. Niewielki budyneczek lotniska wita i żegna pasażerów wiozących grejpfruty, jarzyny, orzechy z Putao do Myikyiny. Z okienka samolotu widać zielone pola ryżowe i meandrujące rzeki. W dali błyszczą śniegi wyniosłych szczytów. Aż żal wyjeżdżać.
[1] R. Grant Brown, Deputy Commisioner of Upper Burma in 1909 „Burma as I Saw It”.
Danuta Zasada – urodzona w Krakowie, absolwentka iberystyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, poetka, podróżnik. Publikowała wiersze w prasie polskiej i nowojorskiej; autorka tekstów podróżniczych do czasopism w języku angielskim, m.in. Tashi Delek i Tourism & Wildlife oraz dwóch tomików wierszy Iberia (New Delhi 2001)oraz Pogański mistyk (Warszawa 2005).W latach 1991-97 mieszkała w Madrycie (Hiszpania) gdzie współpracowała z miesięcznikiem Polonia oraz wydawanym przez Ratusz Pozuelo de Alarcón pismem Ciudad Escolar y Universitaria. W latach 1999 - 2004 pracowała w New Delhi (Indie) a następnie w Japonii (2007 – 2013). Obecnie mieszka w Rangunie (Mjanmar).