Galeria
W wyniku pandemii Covid-19 zmarło na świecie 2 530 385 osób, a 21 913 204 nadal choruje. Najwięcej zmarło Amerykanów – 523 082 i USA jest na pierwszym miejscu w odniesieniu do liczby zachorowań (29 136 912). Polska jest na miejscu czternastym (16 84 788) – zmarły 43 353 osoby, a Japonia na trzydziestym siódmym (429 472) – zmarły 7722 osoby. Ponura statystyka nie oddaje obrazu całej sytuacji – choroby i śmierci w osamotnieniu, przepełnionych szpitali i braków środków, żalu po stracie najbliższych, wielkiego stresu i niepewności.
Nic nie zapowiadało tych trudnych czasów. W styczniu 2020 roku życie toczyło się jeszcze normalnie i odbyła się wizyta premiera Mateusza Morawieckiego (20-22.01) w Tokio. 16 stycznia odkryto pierwszy przypadek wirusa w Japonii, a 24 stycznia w Tokio. W lutym zdążył także przyjechać z wizytą marszałek Senatu Tomasz Grodzki (17-23.2). Już wtedy o epidemii w Chinach mówiło się z niepokojem. W Tokio zaczęło się zauważać zupełny brak turystów z Chin, którzy zazwyczaj przyjeżdżali w czasie chińskiego Nowego Roku. Ginza stała się znowu cicha, ale atmosfera robiła się przygnębiająca. Kiedy wirus pojawił się w Azji, w Polsce ludziom wydawało się, że jest on na tyle daleko, że ich nie dotyczy. Marszałek Grodzki w swoim przemówieniu na spotkaniu w Ambasadzie RP wyraził nadzieję, że Japonia szybko poradzi sobie z wirusem. Nikt nie dowierzał, że będzie to pandemia. Wirus jednak szybko dotarł od Europy i 4 marca potwierdzono pierwszy przypadek w Polsce.
W Japonii początki pandemii przypominały czas po trzęsieniu ziemi w 2011 roku. Ludzie najpiew wykupili maseczki, papier toaletowy, alkohol do dezynfekcji i chusteczki higieniczne, a potem zaczęli wykupywać wszystko. Gromadziliśmy zapasy jak na wojnę. Japonia zamknęła granice i nikt poza Japończykami nie mógł wrócić. Od 7 maja wprowadzono stan wyjątkowy. Wszędzie zaczęto wdrażać zasadę unikania „trzech mitsu” (zamknięte, gęste i bliskie), czyli nakładania się trzech czynników potencjalnie zwiększających ryzyko zachowowania: mippei (przestrzeń zamknięta), misshū (zatłoczone miejsca) i missetsu (bliskie kontakty). „Stay home” jako środek doraźny, stało się hasłem i obowiązkiem w Japonii i w innych krajach. Nie było w 2020 roku ani hanami, ani Golden Week, ani wielu innych wydarzeń. Wycinano kwitnące kwiaty, żeby ludzie nie przychodzili ich oglądać, zasłaniano urządzenia do zabaw dla dzieci, żeby nie wychodziły na podwórko, blokowano urządzenia do ćwiczeń w parkach, aby zniechęcić ludzi do wspólnej aktywności fizycznej i zamykano wszystko, co się dało. Ostatecznie 25 maja zniesiono stan wyjątkowy. Do połowy roku nie można było pojechać z Japonii do Europy.
Różne kraje różnie radziły sobie i nadal radzą z pandemią. W Japonii dobrze zorganizowane społeczeństwo podporządkowało się zaleceniom. Zastanawiać może też różna w różnych krajach śmiertelność, na przykład stosunkowa niska w Japonii (61 osób na milion mieszkańców). Niektórzy Japończycy usiłują powiązać to z koncepcją o „wyjątkowości” Japonii. Chociaż dane te wyglądają imponująco w porównaniu z najbardziej dotkniętymi liczbą zakażeń krajami, takimi jak np. USA (1574 os/milion mieszk.) i odpowiednio W. Brytania (1797), Francja (1318), Hiszpania (1487), Włochy (1610), Polska (1146) i Belgia (1896), to jest całkiem spora liczba krajów, w których śmiertelność jest jeszcze niższa. Zaliczają się do nich: Tajwan (0,4 os./milion mieszk.), Tajlandia (1 os/milion mieszk.), Nowa Zelandia i Singapur (5), Wietnam (25), Hong Kong (26), Korea Południowa (31), Malezja (34) i Australia (35). Statystyka więc wyklucza „wyjątkowość” Japonii, ale nie zaprzecza temu, że pandemia wyrządziła szkody, które nie są wszędzie jednakowe. Wiąże się to nie tylko z dostępem do służby zdrowia i postępem w zakresie lecznictwa, ale także z odpornością społeczeństw i ich odpowiedzialnością, z tradycją szczepień obowiązkowych oraz z mądrze postępującą władzą. W Polsce podano, że w ciągu siedmiu tygodni od połowy września do początku listopada 2020 roku zmarło o ponad 16 tysięcy więcej osób niż w tym samym okresie ubiegłego roku. Według danych w Rejestrze Stanu Cywilnego i udostępnionych przez Ministerstwo Cyfryzacji w ciągu 52 tygodni 2020 roku zmarło ponad 485 000 osób, a w 2019 zgonów było 409 000. Prasa podała, że tylko raz w powojennej historii zdarzył się podobnie tragiczny rok – 1951. W 2020 roku zmarło najwięcej Polaków od czasu II wojny światowej. Ludzie ci zmarli jednak nie tylko na koronawirusa, ale także m.in. z powodu utrudnionego dostępu do służby zdrowia.
Epidemie zdarzały się w przeszłości, ale w czasach globalizacji wirusy szybko migrują na różne kontynenty. Żyjemy jednak także w dobie dużego postępu medycyny i mamy więcej narzędzi, aby pokonać pandemię stosunkowo szybko. Obecnie, w marcu 2021 roku, kiedy w wielu krajach postępują już szczepienia, możemy bardziej optymistycznie spojrzeć w przyszłość i z pewnym, na razie niewielkim dystansem, na nasze covidowe doświadczenia. W zeszłym roku pisałyśmy w tym cyklu z okazji 8 marca o „powrotach” – nikt się nie spodziewał, że w najbliższym czasie nie będą one już takie łatwe. (Ewa Maria Kido)
Wszystkie dane liczbowe pochodzą z https://www.worldometers.info/coronavirus/#countries (27.02.2020).
-----------------------------------------------------------------------------------------------------
RENATA MITSUI
Kobiety u steru
Od ubiegłego roku zainteresowanie i liczne komentarze wywołuje twierdzenie, że kraje w których na czele rządu stoją kobiety, lepiej radzą sobie z pandemią. Ta teoria może budzić nadzieję (trzymajmy się kobiet, a nie zginiemy), ale wywołuje również wątpliwości. Łączenie sukcesu w walce z pandemią jedynie z płcią przywódcy politycznego jest uproszczeniem i sądzę, że nie pasuje też do zasady równego traktowania płci. Przywódczynie nie spadają z nieba, tylko są wychowywane i wybierane przez konkretne społeczeństwa. Ostrożne komentatorki mówią, że nie chodzi o to, że kobiety są lepsze od mężczyzn, tylko wreszcie dostrzeżono ich kompetencje, a jeśli liderki czymś się wyróżniają, to tym, że stawiają na wartości takie jak odwaga, empatia, otwartość, które w czasie walki z pandemią są niezwykle ważne. Z drugiej strony bez trudu można znaleźć przykłady przywódców-mężczyzn, którzy w okresie kryzysu nie popisali się sukcesami.
Co można powiedzieć o Japonii w tym kontekście? Czy są tu kobiety, które w czasie pandemii sprawdzają się na przywódczych i kierowniczych stanowiskach?
Pierwszą osobą, która przychodzi mi na myśl jest gubernatorka Metropolii Tokijskiej Yuriko Koike. W czasie pandemii niewątpliwie zaznaczyła swoją obecność i wykazała, że jest silną liderką polityczną, która potrafi skutecznie zarządzać w sytuacji kryzysowej. Koike nie jest nowicjuszką w polityce, a jej kariera obfituje w meandry, za co nierzadko była poddawana krytyce. Urząd gubernatora Tokio objęła w 2016 r. jako pierwsza kobieta na tym eksponowanym stanowisku, a w lipcu 2020r. została wybrana na kolejną kadencję, uzyskując blisko 60% głosów. Ostatnio amerykański magazyn biznesowy Forbes zaliczył Koike w poczet „100 najbardziej wpływowych kobiet w polityce światowej 2020r.”, gdzie zajęła 63. pozycję.
Pani gubernator jest osobą medialną. Od początku pandemii szybko i fachowo wykorzystała rozmaite media do komunikowania się z obywatelami, współpracowała nawet z youtuberami. Potrafiła sformułować swój przekaz w krótkiej i komunikatywnej formie - to ona m.in. wylansowała hasło unikania „trzech mitsu”, które wyznaczyło zasady społecznego zachowania w czasie pandemii i zostało uznane za najważniejsze wyrażenie roku 2020. Jej wystąpienia na cotygodniowych konferencjach prasowych są utrzymane w stylu grzecznej, acz stanowczej, czasami ciepłej, perswazji.
Jednym z pomysłów Koike jest stworzenie „Tokijskiego CDC", centralnego organu wzorowanego na Centrach Kontroli i Prewencji Chorób w USA (Centers for Disease Control and Prevention, CDC), który byłby sztabem specjalistów konsolidującym i przyspieszającym działania antykryzysowe. W kwestiach strategicznych niejednokrotnie iskrzyło na linii gubernator Tokio – premier, ponieważ Koike chciała wprowadzić silniejsze obostrzenia, ale przyjmowała ostatecznie postawę kompromisową. W stolicy presja władzy centralnej jest większa niż np. w Osace, gdzie działa gubernator Hirofumi Yoshimura, który wg. sondażowych ocen najlepiej z 47 japońskich gubernatorów radzi sobie z pandemią. Koike jest na drugiej pozycji.
Na dwie kadencje Koike przypadły dwa trudne zadania: walka z pandemią w tokijskim molochu i organizacja Igrzysk Olimpijskich i Paraolimpijskich Tokio 2020, które na pewno przejdą do historii ze względu na wyjątkowość sytuacji na świecie i karkołomność całego przedsięwzięcia. A skoro mowa o Olimpiadzie, to warto zauważyć, że obecnie trzy główne stanowiska związane z odpowiedzialnością za organizację i przeprowadzenie Igrzysk zajmują kobiety. Obok gubernatorki Tokio są to: przewodnicząca Japońskiego Komitetu Olimplijskiego Seiko Hashimoto oraz minister ds. Olimpiady i Paraolimpiady Tamayo Marukawa.
Seiko Hashimoto objęła przewodnictwo JKOL po tym jak z powodu lekceważących wypowiedzi na temat kobiet do dymisji podał się jej poprzedni przewodniczący Yoshiro Mori, a potem jego następca. Nowa przewodnicząca ma bogate doświadczenie zarówno w sporcie, jak i w polityce. Była łyżwiarką szybką i kolarką torową, uczestniczyła z powodzeniem w siedmiu olimpiadach, trzech letnich i czterech zimowych. Po zakończeniu kariery sportowej zaangażowała się w politykę, co w Japonii nie jest rzadkością. Ttrzykrotnie piastowała stanowisko ministra. To osoba, która świetnie nadaja się do pełnienia wymienionej funkcji i pozostaje tylko życzyć, aby jej się powiodło, bo czasu pozostało niewiele. Tamayo Marukawa, która po Hashimoto objęła stanowisko ministra ds. Olimpiady i Paraolimpiady, także ma niebagatelny staż w polityce: pełniła wcześniej funkcje wiceministra i ministra, po raz trzeci z kolei jest parlamentarzystką, należy do PLD.
Kobietom w Japonii chyba najtrudniej jest zrobić wielką karierę w sferze polityki. W gabinecie premiera Sugi są 2 kobiety na 20 ministrów. W ubiegłym roku po rezygnacji premiera Abe dwie wpływowe kobiety w rządzącej PLD, Tomomi Inada i Seiko Noda, musiały obejść się smakiem przy okazji wyborów szefa partii, ponieważ wysunięto jedynie męskich kandydatów. Inada publicznie wyraziła swoje niezadowolenie. W japońskim parlamencie w 2020 roku procentowy udział kobiet w izbie niższej wynosił 9,9%, a w izbie wyższej 22,9%. Możliwość objęcia urzędu premiera Japonii przez kobietę stoi pod wielkim znakiem zapytania.
Liderek japońskich zmagań z pandemią warto poszukać także poza politycznym świecznikiem. Na zakończenie do grona wymienionych tu Japonek chciałabym dorzucić jeszcze jeden przykład, zaczerpnięty z bezpośredniej obserwacji. Kayoko Hayashi jest rektorką Tokijskiego Uniwersytetu Studiów Międzynarodowych (TUFS). Moim zdaniem należy jej się uznanie za szybkie podjęcie odpowiednich decyzji i sprawne przygotowanie uczelni do pracy zdalnej oraz za dobrą organizację zajęć w minionym roku akademickim. Wymagało to mobilizacji pracowników, dobrego przepływu informacji, znacznego przeorganizowania sposobu funkcjonowania całego uniwersytetu. Uważam, że ten trudny egzamin pani rektor zdała bardzo dobrze.
Czasy pandemii weryfikują ludzi, którzy stoją u władzy i zarządzają. Czy potrzeba kryzysu, aby doceniono umiejętności przywódcze kobiet i ich styl działania? Obecna kryzysowa rzeczywistość pokazuje, że odpowiedź na to pytanie jest twierdząca.
IWONA MERKLEJN
Olimpijski niepokój
– Bardzo proszę wypełnić ten formularz. Wie pani, uprawianie sportu jest bardzo ważne dla zdrowia, no i Olimpiada się zbliża.
Z takimi mniej więcej słowami lekarka prowadząca ciążę pięć lat temu podsunęła mi do wypełnienia ankietę na temat aktywności fizycznej. Zapamiętałam ten argument, bo mnie rozbawił. Wypełniłam ankietę, która z punktu widzenia przebiegu mojej ciąży nie była specjalnie potrzebna, ale jej lub jakiejś koleżance/koledze tak – do badań naukowych. Jak się chce rodzić w klinice uniwersyteckiej, to trzeba współpracować – tu oddać trochę krwi, tam trochę czasu. Współpraca zdecydowanie nam się opłaciła; dziś moje dziecko biega najszybciej w swojej grupie w przedszkolu.
Rok później, mniej więcej, szarpałam się z wózkiem na jednej ze stacji tokijskiej kolejki naziemnej. Tłok i brak windy – to drugie to rzadkość w Tokio, ale jednak się zdarza. Normalnie w takiej sytuacji mam prawo do pomocy kolejowych służb mundurowych, ale tym razem dobić się do nich było nie sposób. Jakiś sympatyczny facet sam się zgłosił do pomocy (też rzadkość, ale się zdarza). Wniósł mi wózek na schody z takim komentarzem:
– Przepraszamy bardzo, że nie ma windy, ale na Olimpiadę to już na pewno będzie!
Na Paraolimpiadę przede wszystkim, chciałoby się dodać. I rzeczywiście – na stacji, na której miało miejsce to spotkanie dzisiaj jest już winda. Wyremontowano też wiele stacji metra; na większości z nich są teraz i windy, i bardziej dostępne toalety, podjazdy i inne udogodnienia pod kątem rodziców z wózkami i osób niepełnosprawnych.
Tokio się przygotowało. Dworzec kolejowy najbliższy pałacu cesarskiego wrócił do swojej świetności z czasów pierwszej modernizacji Japonii. W 2019 roku wiele kawiarni i restauracji pozamykano z powodu remontów przed Olimpiadą. Zostały odnowione na wysoki połysk, nawet jeżeli nie mają prawa eksponować olimpijskiego logo. Kto mógł przewidzieć, że rok później właściciele będą musieli zamknąć je znowu, na kilka miesięcy z powodu pandemii? I że będziemy całą rodziną kombinować, gdzie i jak zatrudnić kuzyna, który jest wysoko wykwalifikowanym kucharzem sushi, a z dnia na dzień stracił pracę? W mieście, które jeszcze niedawno chlubiło się największym na świecie zagęszczeniem punktów gastronomicznych na kilometr kwadratowy?
Po decyzji o przełożeniu Igrzysk, która zapadła wiosną 2020 roku nie wiadomo było, komu bardziej współczuć – przedsiębiorcom, którzy postawili na olimpijski ruch turystyczny czy zawodnikom, którzy latami przygotowywali się do walki o najwyższe podium. Odwołano nie tylko olimpijskie zmagania, ale też wiele zawodów na szczeblu krajowym czy regionalnym. Wśród moich studentów jest sporo aktywnych sportowców, którym reżim sanitarny związany z pandemią mocno pokrzyżował plany. Ich przygnębione głosy na zajęciach online na długo zostaną mi w pamięci. Nie miałam wielu pomysłów na to, jak ich podnieść na duchu, chociaż wszyscy staraliśmy się nie zmarnować tego szczególnego czasu. A co z tymi, którzy po prostu zniknęli z mojego ekranu? Z zajęć online wyłączyć się dużo łatwiej. Ich los niepokoi mnie jakoś bardziej niż tych, którzy przestawali przychodzić na wykłady w czasach przed pandemią.
W porównaniu z wielkimi miastami Europy czy Ameryki, przebieg pandemii COVID-19 w Tokio jest jak dotąd stosunkowo łagodny (choć wysoce prawdopodobne, że oficjalne dane dotyczące liczby przypadków są zaniżone przez politykę ograniczania liczby badań). Jednak z powodu tego globalnego kryzysu stolica Japonii po raz drugi w swej historii przeżyła porażkę, którą trudno zapomnieć – porażkę odwołania Igrzysk Olimpijskich. Po raz pierwszy Tokio miało gościć olimpiadę w roku 1940, ale rezygnowało z tego przywileju w związku z zaangażowaniem w wojnę w Azji. Poczyniono wtedy daleko idące przygotowania, które pomogły Japonii zrealizować przedwojenne plany w 1964 roku.Dla przywódców Japonii urodzonych w pierwszej połowie XX wieku sukces Olimpiady stanowił sposób na powojenną rehabilitację i na wyeksponowanie nowego, pokojowego wizerunku kraju na arenie międzynarodowej.[i]
W momencie, kiedy piszę te słowa Tokio nadal oficjalnie przygotowuje się do Igrzysk przełożonych na rok 2021, ale w wersji okrojonej i atmosferze umiarkowanego entuzjazmu zarówno krajowej, jak i międzynarodowej opinii publicznej. Jest to przedsięwzięcie obarczone dużym ryzykiem, zaś ani skandaliczne wypowiedzi byłego prezesa lokalnego Komitetu Olimpijskiego, ani nominacja jego następczyni w trybie nagłym nie wróżą najlepiej. Jakby mało było problemów związanych z piekielnymi upałami przypadającymi na czas Igrzysk czy kontrowersyjnymi inwestycjami budowlanymi, czy też relokacją targu rybnego na tereny zagrożone zanieczyszczeniami.
Tak, mam wiele krytycznych uwag i coraz mniej złudzeń na temat sportowo-medialno-biznesowego kompleksu kryjącego się pod hasłem „ruch olimpijski”. Rozumiem jednak nastroje tych mieszkańców Tokio, dla których Igrzyska są po prostu symbolem nadziei. Symbolem miasta, które w 1964 roku, po katastrofie militarnej i okresie odbudowy, zdołało zrealizować swoje przedwojenne marzenie, a teraz, niemalże za wszelką cenę, usiłuje ten wyczyn powtórzyć. Czas pokaże, czy mu się to uda.
[i] Rzeczywistość była bardziej skomplikowana – na Igrzyskach w 1964 roku zabrakło np. przedstawicieli najbliższych azjatyckich sąsiadów Japonii, ChRL oraz państw Półwyspu Koreańskiego, z którymi nie podpisano jeszcze wówczas traktatów pokojowych kończących wojnę w Azji i na Pacyfiku.
EMILIA OKUYAMA
Zamaskowany świat filmu science fiction
Nasze życie w pandemii wygląda jak film sience fiction, z którego nie możemy się obudzić. W tej chwili żyjemy w czasie zamaskowania i przymusowego unikania kontaktów z ludźmi. Coś, co było dla nas oczywistością, zostało nam odebrane i nie wiemy na jak długo. W początkowej fazie zarazy pojawia się reakcja, jak przy każdej chorobie, czyli zaprzeczenie, złość i negacja. Akceptacja stanu zaistniałego pojawia się na końcu.
Wychodząc na ulicę, widzimy zamaskowane osoby, których twarzy nie rozpoznajemy. Wszyscy przemykają jak duchy, nie patrząc na siebie. Maski białe, czarne, kolorowe zakrywają połowę twarzy i nie odczytujemy żadnych uczuć. Maski w kolorze cielistym z daleka wyglądają jakby ludzie mieli połowę twarzy wymazaną gumką. Lalki, manekiny, roboty, terroryści? Co ukrywają? Chodzą z dziećmi, z psami, z laskami i życie pozornie toczy się dalej.
Mimika zniknęła z naszego słownika, a wraz z tym okazało się, jak dalece kontakt niewerbalny uległ upośledzeniu. Twierdzi się, że oczy są zwierciadłem duszy, a tu okazuje się, jak dużą rolę odgrywają także usta. Nie widzimy w jaki sposób przekazywane są słowa i to odbiera nam cały koloryt komunikacji. Przy zasłoniętych maską ustach i poprzez panel plastikowy oddzielający nas w sklepach od sprzedawców gorzej słyszymy i inaczej odbieramy słowa nam przekazywane.
Małe dzieci jeszcze nie zamaskowane biegają radośnie i nie dziwią się niczemu, widząc wokół dorosłych w maskach. A i trochę większym dzieciom maski nie przeszkadzają w zabawach. A nam? Mnie osobiście? Tak, przeszkadza mi to bardzo, nie podoba mi się ten zamaskowany, beztwarzowy film SF. Zamglone ciemne okulary, przytłumiony oddech, niepoznawanie sąsiadów. Rożnorodność masek nie zmienia tego faktu. A obecnie jest w czym wybierać – maski fizelinowe, chirurgiczne to początek tej maskowej odysei, później pojawily się maski czarne i szare, następnie ruszyła kreatywność szytych masek we wszystkich możliwych odmianach, są też maski z haftami, ze sztucznymi kamieniami, z jedwabiu, a nawet pojawiły się maski, które można przyklejać do twarzy i odklejać kilkakrotnie dla osób, które nie tolerują przez dłuższy czas gumki lub sznurka na uchu. Nie chcę widzieć ludzi w maskach, czekam na czasy bezmaskowe, na pełne wyraziste twarze mijających mnie ludzi. Nie chcę się do tego przyzwyczajać ani traktować maski jak stałego elementu krajobrazu. Ten film jeszcze trwa, ale jak każdy film ma kiedyś swój koniec.
Pewnie przez jakiś czas jeszcze będziemy z tym żyli, ale pojawia się światlo w tunelu i znów będzie kolorowo, bezmaskowo, będą uśmiechy, pocałunki na przywitanie i pożegnanie, twarze zdumione, wesołe i smutne, ale twarze w całości, pełne ekspresji i wyrazu.
Któregoś dnia odłożymy wszystkie maski i zapomnimy, że tak żyliśmy przez jakiś czas...
URSZULA STYCZEK- BOYEDE
Rozprawka o nauczaniu i otyłości w dobie pandemii
Pandemia dała nam dobrze w kość, wszyscy to wiemy, więc nie będę się nad tym truizmem rozwodzić. Ale pandemia dała nam także w... ciało.., oj dała, dała... przynajmniej mnie!
Od ponad 20 lat uczę angielskiego na różnych uniwersytetach w Hiroshimie, które od kwietnia zeszłego roku przeszły na system zdalnego nauczania czyli tzw. nauczanie online. No i się zaczęło - w pewnym sensie - straszne fizyczne lenistwo. Przypuszczam, że wielu z nas, którzy pracują online, to dotknęło. To „zrywanie się” na pół godziny przed pracą o 8:30, byle tylko obmyć twarz z zaspania, wypić jakąś szybką kawę, zameldować się przed ekranem o 9 i poprosić studentów o wpisanie nazwiska i numeru legitymacji. Tak przynajmniej jest w moim przypadku. Za to potem, kiedy zajęcia się rozpoczną, siedzi się całymi dniami przed komputerem, przygotowuje kolejne lekcje, planuje, sprawdza wypracowania, zadania czy ćwiczenia, odpowiada na pytania studentów. Pracuję w systemach Microsoft Teams i Google Classroom, więc każdy ze studentów na swoją rubryczkę, z godziną wysłania pracy klasowej i domowej. Od razu widać, kto olewa a kto jest sumienny. Wypracowałam sobie system pisania do studentów, dając im czas na odczytanie objaśnień i poleceń. Nawet jeśli z nimi rozmawiam, to i tak wiem, że w większości przypadków zrozumienie angielskiego jest na bardzo niskim poziomie. Wielokrotnie tego doświadczyłam w praktyce nauczania face-to-face, a co dopiero na łączach, kiedy czasem studenci nie mają odpowiedniego sprzętu i całą lekcję wysłuchują na telefonie komórkowym.
Zatem pozostawało mi jedynie co dzień pisać kilkanaście stron wyjaśnień, komend, żeby mieć już przygotowany tekst na zajęcia, a potem jedynie wklejać go w miarę rozwoju akcji w „klasie”.
Początek zdalnego nauczania był dla mnie jednym wielkim psychicznym koszmarem. Zanim opanowałam obsługę tych dwu systemów (a jestem wyjątkowo nie kumającą w technologii komputerowej!), upłynęło sporo czasu i powstało wiele nieporozumień między mną a studentami. Zamartwiałam się też, czy studenci rzeczywiście się uczą i czy robią to, co im każę. Przecież żaden z nich nie pokazywał się na ekranie, a jedynie widać było kółka z ich inicjałami. A kiedy prosiłam o jakąkolwiek reakcję na moje pytania, na ekranie panowała cisza. Ten, kto ma do czynienia z uczeniem młodzieży japońskiej, przyzna mi rację, że w szkołach nie uczy się wyrażania głośno własnych opinii, publicznych dyskusji, a tym bardziej teraz, kiedy można się było ukryć za ekranem.
W obecnej dobie pandemii, przypuszczam, że zdalne nauczanie jest problemem na całym świecie. Mogę to sobie tylko wyobrazić, bo z nikim na wymieniałam opinii ani doświadczeń na jego temat. Jak kontrolować, czy rzeczywiście studenci wykonują moje polecenia, prace „klasowe” i „domowe”? Czy robią je tak, jakby byli w rzeczywistej klasie? W mojej głowie rodziły się tysiące podobnych pytań. I tu zaczęła się na dobre moja droga przez mękę, jak ich sprawdzić i zdopingować do nauki? Nałożyłam więc sobie rygor korygowania i komentowania wszystkich prac. A że liczba moich uczniów przekroczyła dużo ponad trzy setki, to ślęczenie od rana do późnego wieczora a czasem i głębokiej nocy, stało się codziennością siedmiu dni w tygodniu. Bez żadnego ruchu, żeby tylko zdążyć oddać im zadania przed następną lekcją.
I tu zdążam do kolejnego wątku, otyłości. Moje ślęczenie przed komputerem spowodowało tuszę, jakiej w życiu się nie spodziewałam. Zawsze byłam raczej szczupłą osobą, w miarę proporcjonalną do mojego wysokiego wzrostu, z zaokrągleniami tu i ówdzie zgodnie z „dojrzałym” wiekiem. A tymczasem pandemia całkowicie mnie powaliła. Wcześniej dołożył się do tego miesięczny pobyt w Polsce u mojej ukochanej rodziny w marcu zeszłego roku. Właśnie zaczynał się pełen lockdown i nie wolno się było ruszać z domu, więc w ramach „rekompensaty” za niemożność podróżowania i walki z koronawirusem, nasza gościnna rodzina poiła nas przepysznymi nalewkami i karmiła polskimi potrawami, za którymi zawsze tęskniliśmy w Japonii. Wszystko poszło w „boczki” na tyle, że przytyłam z dziesięć kilo. Po szczęśliwym powrocie do Japonii (lądowaliśmy 1 kwietnia ostatnim samolotem czarterowym LOT-u!), od kwietnia doszło zdalne nauczanie i ... „podwoiłam” swoje rozmiary.
Jako starsz(aw)a już pani, pozbawiona prawie całkowicie ruchu, nieomal co dzień od wiosny zeszłego roku czuję, że zwiększam swą objętość i nie nadążam za kupowaniem coraz to większych ubrań. Mam z tym dużo kłopotów, bo mieszkam na prowincji, gdzie nie ma fajnych, modnych ciuchów w „normalnych” europejskich rozmiarach. Zmuszona więc jestem do kupowania męskiej odzieży. Moje marzenia o zakupach w Polsce w zeszłym roku przykróciła też pandemia!
Cóż więc było robić wobec tych wszystkich kryzysów? Inaczej niż w Polsce, Japonia nie ma raczej oporów w otwieraniu coraz to nowych siłowni czy salonów fitness w okresie pandemii. Mój mąż przekonał mnie do chodzenia 1-2 w tygodniu do gymu. Jestem z siebie dumna, choć nadal nie widzę za bardzo efektów intensywnego jeżdżenia na rowerku czy Nordic walking.
Zbliża się kolejny rok akademicki, część uniwersytetów przechodzi na zwykłe nauczanie, co mnie pociesza, że znowu zacznę normalne belferskie życie.
DARIA MIURA
夢(yume): sen
Mam dwa życia.
Jednego używam za dnia, drugie rozgrywa się nocą.
Podczas, gdy pierwsze, ułożone i stabilne, po japońsku bezpieczne z wprogramowaną pracą, kilometrowymi dojazdami do niej, dopingowaniem edukacji syna, obserwacją trzęsień ziemi i tajfunów, wybuchów ekscytacji przy zbyt sporadycznych spotkaniach towarzyskich i wątpliwych korelacjach z sąsiadami, moje drugie życie jest tak samo szalone, jak nieprzewidywalne.
W moim drugim życiu:
1. Moja mama mówi płynnie po japońsku i mieszka w naszym warszawskim mieszkaniu z Olo Budyniem, kolegą z klasy, którego odkolegowałam ostatnio na fejsbuku za opinie, którym długoletnia znajomość nie była w stanie przeciwważyć.
2. Ja notorycznie spóźniam się na samolot, biegając po lotniskach świata „łapiąc okazje”, żeby tylko zdążyć przybić kartę w biurze.
3. Ciągle odkrywam ze wstydem, ze chodzę bez spodni, albo w ogóle nago i szukam byle strzępu do okrycia.
4. Siedzę na szczycie wieży, otoczona koleżankami druhnami i na trzy-cztery mamy wszystkie wyciągnąć zawleczki od granatów, które mamy w ustach. Byle nie wpaść w łapy nadchodzącym wojskom niemieckim.
I liczę ułamki sekund, o które opóźnię ruchy, by w końcu nie rozerwać się bohatersko, bo kalkuluję, że wykorzystam w pertraktacjach o ocalenie swoje niemieckie korzenie.
Bo ja boję się śmierci.
Czuję, że całkiem świadomie biorę udział w swoich nocnych fabułach.
Zachowuję tożsamość i trzeźwość myślenia. Znajduję odpowiedzi na rozterki i pytania nurtujące mnie za dnia.
Koduję rzeczywistość w nowe projekty.
No i co parę lat przeżywam przyszłość. I to akurat z reguły nie jest takie fajne.
Bo, gdy przyszłość staje się ciałem, jestem jednym wielkim oszołomionym wyrzutem sumienia.
Pożegnałam w ten sposób parę ukochanych osób w rodzinie, zobaczyłam twarz mojego dziecka, zanim się urodziło i nauczyłam się serwować w tenisa.
Mój ostatni kasandryczny sen wydarzył się parę dni po Nowym Roku 2020:
Z naszego za dużego telewizora poważny pan pod krawatem oznajmia nie spuszczając ze mnie wzroku, że na mocy rozporządzenia uchwalonego o godzinie czwartej rano Japonia wraca do korzeni i staje się ponownie sakoku, krajem zamkniętym na wszystkich i wszystko z zewnątrz. Nikt nie może wjechać, nikt kraju nie opuści. Wszelka korespondencja, paczki, przesyłki pozostają z dniem dzisiejszym u nadawcy bez szansy na doręczenie.
Osoby z innym, niż japoński paszport, w razie popełnienia jakiegokolwiek wykroczenia zostaną bezwłocznie deportowane, lub osadzone w więzieniu.
Sakoku spowoduje recesję, żywność zdrożeje, finanse będą pikować, zaczną podupadać firmy.
Ludzie zubożeją.
Bądźmy przygotowani i róbmy zapasy. Nauczmy się robić przetwory.
Spikerowi znad notatek nie drgnęła ani powieka, ani krawat. Niewzruszony beznamiętnie czytał z prompterów rzeczy, od których zaczynałam odczuwać kolejno: rozbawienie, niedowierzanie, zwątpienie, niepokój a potem już tylko panikę.
I w panice się obudziłam.
I nie musiałam długo czekać, aż zaczną spełniać się, jedno po drugim słowa sztywnego spikera.
Najpierw zamknęli granice.
Skończyły się wyjazdy służbowe, wyjazdy rodzinne na kojący zmysły Tajwan, skończyły się loty do mamy.
Żeby przerzucić do ojczyzny garstkę podróżników w potrzebie musiały układać się rządy i dyplomacja.
Siadły poczty: adios kontyngenty z kabanosami i ptasim mleczkiem.
Lokalne sklepy zaczęły świecić pustkami.
Trwoga nakazała bić się o papier w rolkach i makarony, które zalegały potem w i tak już za ciasnych mieszkaniach.
Niewątpliwie stąd wziął się boom na sklepy meblowe, takie jak Ikea, czy rodzime Nitori: Japończycy wzorem Polaków zaczęli chować cukier i mydełka z pociągów PKP w rozkładanych tapczanach.
I na potęgę zaczęto remontować domy, stawiać wazoniki, wieszać obrazy i pleść makramy.
Ojcowie i mężowie zaczęli pracować zdalnie i nagle okazało się, że wszyscy mają czas na siebie, na rodzinną eksplorację narodowych krajobrazów, na sklejanie modeli czy balkonowe rolnictwo.
Z pomocą przyszły media i internet.
Przekonywały do nowych przedsięwzięć i aktywności, wyzwoliły w narodzie potencjał kreatywności.
Talenta i umiejętności wystrzeliły jak islandzkie gejzery niosąc energię wystarczającą na przemeblowanie życia i dotychczasowych systemów.
Ku przerażeniu od paru lat zresztą tracących zyski firm odzieżowych drastycznie przestały sprzedawać się ubrania, wyparte przez zestawy do produkcji np: domowej kiełbasy.
Wszyscy zaczęli kisić warzywa i owoce, bo smacznie i tanio, i lepiej dla naszego mocno zweryfikowanego dobra najwyższego, zdrowia.
To, co odebrał nam wirus, te wszystkie niedogodności, ograniczenia, bolesne rozstania i niepewna przyszłość, wynagradzamy sobie własną inwencją i działaniem.
Łączymy się w grupy i pomagamy sobie nawzajem. Odczuwamy radość z twórczych kontaktów i odkrywamy ludzi i rzeczy na nowo. Przepoczwarzamy się w lepszych nas z niesmakiem odkopując gdzieś w kąt starą skórę,
I niech już tak zostanie.
Bądźmy wyczuleni na innych, uważni na przyrodę. Stopniowo niech znikną kamienie spod ręki, tony wyrzucanego plastiku i szkodliwe wyziewy.
A ja mam dylemat.
Czy powinnam się winić za mój sen, czy lepiej być wdzięczna za coś, co urodziło się w bólu i pokazało lepszą drogę? Bardziej może wijący się jej początek, ale to już niepodważalne coś. Zapowiedź nowego jutra, w które wkładamy tyle serca i energii.
Jedyny popiół, który wysypię sobie z żalem na głowę, będzie za zamknięcie naszej noworocznej, zodiakalnej myszy (dla innych, szczura) w plastikowej gablocie.
Bo mysz, sama nią jestem, jest ostatnim zwierzęciem, które można ograniczać, a my w swoim uwielbieniu czystości, zafundowaliśmy jej roczną kwarantannę na komodzie…
Okrągły rok świata w zamknięciu, to moja wina.
Przyjmuję to na klatę.
EWA MARIA KIDO
„Pandemiczne podróże” – świat, Japonia, Polska
Przełom 2019 i 2020 spędziłam w podróży do Mjanmy, Nepalu i Indii. Nowy Rok 2020 powitałam w New Delhi pod „Bramą Indii”, słynną budowlą w najruchliwszym środku miasta. Wybrałam się tam, ponieważ urzekła mnie reklama „Incredible India”! Zakończyłam ów pamiętny rok w Taipei, gdzie po surowo przestrzeganej kwarantannie, mogłam w końcu przed Nowym Rokiem wyjść z domu. 31 grudnia oglądałam świątynię Konfucjusza, a wieczorem z dachu naszego domu słynne fajerwerki z budynku „Taipei 101”. Na Tajwanie mogłam też odpocząć od pandemii. Poprzez obostrzenia związane z wjazdem, surowo przestrzeganą kwarantannę oraz wysokie kary za jej naruszenie, Tajwańczykom udaje się zatrzymać wirusa na granicy. Kraj jest na 185 miejscu, jeśli chodzi o liczbę zakażeń. Maseczki obowiązkowe są głównie w sklepach i środkach komunikacji. Sprawdza się gorączkę, ale poza tym ludzie żyją normalnie – jedzą w restauracjach, spotykają się i podróżują. Tajwan jest interesującym krajem, ale dość kontrolowanym. Wróciłam do „mniej kontrolowanej” Japonii, w której w międzyczasie znowu ogłoszono stan wyjątkowy, a 3 lutego wprowadzono także odpowiedzialność karną...
Rok 2020 rozpoczęłam więc egzotyczną podróżą do południowej Azji, a zakończyłam „pandemiczną podróżą” na Tajwan. 16 stycznia odkryto pierwszy przypadek koronawirusa w Japonii i od tej pory życie zaczęło się zmieniać. Ostrzegałam w styczniu rodzinę w Polsce, ale z perspektywy europejskiej epidemia była wtedy odległa. Tymczasem już 4 marca potwierdzono w Polsce pierwszy przypadek. „Polski rząd szybko podjął stosowne kroki zamykając granice i wprowadzając lockdown. Dzięki temu w tej fazie pandemii sytuacja w Polsce nie była zła” – stwierdził z dumą mój znajomy. Odwrotnie było w Japonii, gdzie 7 maja wprowadzono stan wyjątkowy. Martwiłam się o kraj, ale zajęta byłam przystosowaniem się do nowej sytuacji, szczególnie że trzeba było przejść na zdalną pracę i zdalne nauczanie na uniwersytecie. Powodowało to stres, czy zapoznam się na czas z Zoomem i innymi programami i jak przystosuję do tego wykłady. Ostatecznie okazało się, że praca zdalna jest całkiem wygodna. Jednak na dłuższą metę trudno jest nie wychodzić i nie widywać innych. Pamiętam radość, jaką odczułam, kiedy po długim czasie pojechałam do centrum Tokio. W czerwcu przyjechał mój mąż, przestał też obowiązywać zakaz podróżowania, wybraliśmy się więc samochodem w „pandemiczną podróż” aż na Kiusiu. Kioto było zupełnie pozbawione turystów. Z duszą na ramieniu uczestniczyłam w spotkaniu rodzinnym w lokalu w Osace. W tym czasie moja rodzina w Polsce nie spotykała się prawie wcale. Nie było wspólnej Wielkanocy i tak przez cały rok, bo nie było także rodzinnej Wigilii. Martwiłam się o rodzinę i tęskniłam.
Opustoszałe Kioto - czerwiec 2020 r.
Do połowy roku nie można było pojechać do Europy. Mój lot został odwołany i SAS przestał w ogóle latać do Tokio. Ostatecznie w lipcu EU przywróciło możliwość wjazdu z Japonii i zaczęłam rozważać podróż do Polski. Z jednej strony przeciwności się piętrzyły i najwygodniej byłoby pozostać w domu. Z drugiej nie wiadomo było, jak długo potrwa pandemia. Ostatecznie zdecydowałam, że pojadę i kupiłam bilet na lot KLM. „Pandemiczne podróże” są nie tylko niewygodne (nie kursują autobusy, jest mniej Skylinerów i pociągów Narita Express), ale także drogie. Do każdej trzeba dodać koszt testu PCR w Japonii (ok. 35 000 jenów) i w Polsce (400 zł), czy w innym kraju. Test nie był w Polsce obowiązkowy, ale go zrobiłam. Następne koszty są związane w powrotem do Japonii – ponownie test oraz taksówka z lotniska (dwukrotnie płaciłam ok. 40000 jenów). Zdając sobie sprawę z tych niedogodności wyruszyłam w podróż do Polski. Przyjechałam 19 sierpnia, kiedy sytuacja epidemiologiczna nie była zła, ale w miarę upływu czasu zaczęła się pogarszać. Ludzie korzystali z lata, plażowali, urządzali wesela i imprezy, a ja zastanawiałam się, czy wyjadę bez przeszkód. W końcu, kiedy wracałam 14 października, liczba zakażonych wynosiła już ponad 6000. Potem było coraz gorzej, dlatego święta rodzinne stały się niemożliwe. Mój znajomy, który cieszył się z dobrej sytuacji w kraju w lecie, jesienią zmierzył się z wirusem bezpośrednio, bo zachorował jego syn. Stopniowo koronawirus zaczął zacieśniać kordon, coraz więcej moich znajomych, a nawet członków rodziny, już się z nim zetknęło. Pod koniec roku, wyruszyłam jeszcze raz w „podróż pandemiczną” na Tajwan i czas zatoczył koło.
Minął rok od początku pandemii. Niektórzy nadal w nią „nie wierzą”, jakby medycznie potwierdzony fakt umierania ludzi na określoną chorobę mógł się jakoś łączyć z aktem wiary. Odczuwamy znużenie. Maski, nieustanna dezynfekcja, zachowanie odległości, praca zdalna, zdalna nauka w szkole i jedzenie na wynos mogą się sprzykrzyć. Trwający w Japonii od grudnia stan wyjątkowy jest mniej restrykcyjny. Nie mówi się już głośno o „stay home”, ale o szczepieniach. Polska rozpoczęła je wcześniej, niektórzy członkowie mojej rodziny zostali zaszczepieni. Moje „pandemiczne podróże” będą jeszcze przez jakiś czas „new normal”, zanim zaczniemy żyć w „new future”, którą próbują przepowiedzieć różne media. Nasza obecna rutyna przeminie, ale niektóre zwyczaje zapewnie pozostaną. Nie mogę się doczekać. Jak to będzie przyjemnie, kiedy stopniowo odłożymy maseczki i zaczniemy pełną piersią oddychać oraz cieszyć się ze spotkań z ludźmi na żywo i podróżować bez żadnych utrudnień.
DANUTA ZASADA
Coronapokalipsa
Pandemia wyzuwa ludzi z energii. Dostrzegam to rozmawiając przez telefon z tymi samymi osobami tydzień po tygodniu, od czasu powrotu do Polski z Mjanmaru (18/07/2020). Dla niektórych niewiele się w życiu zmieniło, a jednak odczuwają ograniczenie wolności. Dobrze, jeśli mieszkają poza miastem, mogą przespacerować się przez pola bez maseczki, porozmawiać z sąsiadem przez płot. Mówią: zniewolili nas. Każą nam chodzić w maskach. To nie wirus jest ich wrogiem, to ci którzy nakładają ograniczenia.
Inni przestrzegają ograniczeń aż do przesady. Kiedy idą po parku w masce, umykają przed grupami spacerowiczów nadchodzących z naprzeciwka. Nie spotykają się z nikim i nigdzie, nawet w otwartej przestrzeni. Oburzają się, że jeżdżę autobusami i metrem.
Wreszcie są tacy, którzy idą w zaparte; nie ma żadnej pandemii, wirus wymyślili „oni” – tutaj pada określenie tych „onych”: politycy, właściciele koncernów, Bill Gates, WHO, itd., itp.
Te trzy grupy są najbardziej charakterystyczne. Jeszcze w lipcu 2020 panował optymizm, co do czasu dalszego trwania pandemii: do jesieni, do początku przyszłego roku, do wiosny. Nic się nie sprawdziło z tych optymistycznych przepowiedni. Teraz częściej słyszę głosy: jeszcze dwa lata, jeszcze pięć lat. Niektórzy przestali czytać codzienne wiadomości z portali internetowych, żeby nie stresować się alarmistycznymi wypowiedziami ekspertów. Zresztą chyba mało kto już wierzy ekspertom. Za dużo ich i za łatwo się wypowiadają. Przyszłości nikt nie zna. Może z wyjątkiem niejakiego Jackowskiego, który epatuje w mediach swoim jasnowidztwem – ostatnio ogłosił, że nadejdzie kryzys ekonomiczny. Taki jak w 2008 roku. Nie trzeba być jasnowidzem, by spodziewać się kryzysu. Ekonomiczny może być równie dotkliwy jak klimatyczny i humanitarny. Tu i ówdzie wybuchają zamieszki wzniecane przez tych, którzy upominają się o prawo do lepszego życia: wprowadzenia w życie hasła rewolucji francuskiej: „równość, wolność, braterstwo”. Tymczasem braterstwo rwie się jak zetlała tkanina, wolność kurczy się pod wpływem wciąż powszechniejszych tendencji do autorytaryzmu, demokracja ujawnia swą słabość, a co do równości – o tej pomarzyć można sobie chyba tylko w bajkach. Czy grozi nam epoka ungovernablity – braku możliwości rządzenia? Osłabienia czy też raczej anemizacji władzy, która nawet jeśli jest autorytarna, to wydaje się być bardzo nieefektywna? Czy nasza rzeczywistość upłynnia się coraz bardziej, jak chciał Zygmunt Bauman? W Polsce spotykała go krytyka i niechęć, bo pisał o ludziach-odpadach, jakie generuje współczesna gospodarka neoliberalna. Zarzucano mu, że neguje polską transformację, komunizuje. Dzisiaj, wciąż jeszcze nieśmiało, pośród globalistycznego szumu idei odzywają się głosy wskazujące na konieczność zapewnienia każdemu obywatelowi dochodu podstawowego. Wszystko płynie, jak powiedział Heraklit, tylko że dzisiaj możemy rozumieć to jego stwierdzenie nieco inaczej: to my pływamy w moralnej magmie poszukując gorączkowo punktów odniesienia. Jak podkreśla amerykański filozof Michael Walzer w swojej książce „Moralne maksimum, moralne minimum” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012) niemożliwe jest stworzenie swoistego „moralnego esperanto” – całkowicie obiektywnego kodu, który byłby „moralnością dla wszystkich”. Istotną wspólną cechą rasy ludzkiej jest bowiem partykularyzm; uczestniczymy, my wszyscy „w naszych własnych gęstych kulturach”. Oznacza to, że nawet jeśli zgadzamy się co do pewnego minimum moralnego (opartego na różnych wartościach i zasadach powtarzających się w różnych czasach i miejscach i postrzeganych jako podobne, nawet jeśli wyrażane są za pomocą różnych idiomów i odzwierciedlają różne obrazy świata) to jego realizacja przyjmuje formy zakorzenione w danej kulturze. Wykład Walzera pozwala dostrzec źródła problemów związanych z polityką wielokulturowości i przejść do refleksji nad współcześnie odnawiającymi się nacjonalizmami.
Tak jak nie można drugi raz wejść do tej samej rzeki, tak samo głębokie zmiany jakim podlega nasz świat doprowadzają często do zniekształcenia szlachetnych skądinąd idei rodem z Zachodu. Taką ideą jest niewątpliwie moralny nakaz niesienia pomocy ludziom, którzy znaleźli się w potrzebie. Książka „Karawana kryzysu” Lindy Polman ze wstępem Janiny Ochojskiej (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016) nie nastraja optymistycznie ukazując, jakie tragiczne często skutki niesie udzielana w najlepszej wierze pomoc humanitarna.
Węzeł gordyjski problemów, które narastają w zglobalizowanym świecie przetnie być może maleńki biologiczny twór: COVID-19. Historia, co prawda uczy nas, że nie z takich terminów podnosiła się już ludzkość, ale my antropologowie gdzieś z tyłu czaszki mamy zakorzenione powiedzenie Lévi-Straussa: ”świat powstał bez udziału człowieka i bez człowieka się skończy”. Spróbujmy jednak być optymistami i zamiast czarnych myśli o Coronapokalipsie zdejmijmy maski i wypijmy dobrą kawę lub herbatę. Potem odetchnijmy głęboko. Jeszcze nie czas.
JOANNA SATO
NIE - WIDOCZNOŚĆ
Zapis roku pandemii
Nie - pełny
Nie - dosłowny
Nie - spójny
Na początku ubiegłego roku widoczność jest bardzo dobra. Ostre, zimowe słońce jasno oświetla perspektywę i wydobywa wszystkie kształty z cienia wątpliwości. W naszych terminarzach planom i wydarzeniom przypisane są konkretne daty i godziny. Spotkania, podróże, konferencje. Szkoła, praca, wakacje. Wesela, koncerty, mecze. Wystarcza jeden rzut oka w kalendarz, żeby uspokoić pojawiający się czasami lęk. Zasypiamy znieczuleni arogancką pewnością jutra. Budzimy się, wiedząc dokładnie, co się wydarzy.
Przejrzystość perspektywy nie znika od razu. Obrazy i opisy miast, w których przestaje toczyć się życie z powodu zarazy, docierają do nas jak obca opowieść. Wydaje nam się, że ta historia nigdy nie będzie nas dotyczyć.
Jednak widoczność pogarsza się. Kolejne wątki tej odległej narracji pojawiają się w naszym bezpośrednim sąsiedztwie i zakłócają nawigację w tracącym ostrość krajobrazie. Najpierw z kalendarzy znikają pojedyncze daty, zmieniają się niektóre plany, a codzienność zaczynają utrudniać jakieś niedogodności. Potem, w spektakularnym efekcie globalnego domina, zatrzaskują się drzwi i unieważniają terminarze.
Lęk i wątpliwości, które zwykle spychaliśmy w dalsze rejony naszych przestrzeni, zdecydowanie anektują plan pierwszy i stają w centrum codziennego doświadczenia. Powoli dociera do naszej świadomości coś, co tak sprawnie kamuflowały wypełnione po brzegi kalendarze: tak naprawdę nigdy nie wiemy, co się wydarzy .
???
Od jakiegoś czasu granic nie było widać. Wydawało się, że przestały istnieć. Albo istniały w taki sposób, że ich przekraczanie było płynne i niezauważalne. Kiedy pojawiło się niewidzialne zagrożenie, natychmiast wróciła widoczność granic. I wyraziście został przypomniany prastary podział - na swoich i obcych, na nasz klan, nasze plemię i tych, którzy do nich nie należą. Przekaz, że niemal wszędzie można czuć się jak w domu i jest się mile widzianym gościem, został wymazany. Szybko i czasami drastycznie ...
???
Na ekranach telewizorów trwa serial przemówień, konferencji prasowych i wywiadów. Przywódcy ze srogimi minami, na tle sztandarów mówią o wojnie, frontach, zwycięzcach i pokonanych. Deklarują, kiedy mają zamiar wygrać walkę z tym niewidzialnym wrogiem. Unikają odpowiedzi na zadane pytania. Nie wyjaśniają swoich nagle podejmowanych decyzji. Przedwcześnie ogłaszają zwycięstwa.
Przywódczynie spokojne tłumaczą i realistycznie opisują sytuację. Z empatią i stanowczo proszą o współpracę, cierpliwość i odpowiedzialność. Codziennie stają przed kamerami, gotowe odpowiadać na pytania i wyjaśniać. Niektóre na koniec swoich wystąpień opowiadają bajki, bo to przecież najstarszy i najlepszy sposób symbolicznego oswajania lęków i niepewności. Nie tylko dla dzieci.
W którymś momencie wykresy i analizy zaczynają pokazywać, że to właśnie kobiety-liderki sprawniej i bezpieczniej prowadzą swoje kraje przez czas pandemii. Różnice widać nie tylko w niskich liczbach makabrycznych danych, ale też w słowach, które pojawiają się w opisach reakcji na działania i decyzje tych kobiet: zaufanie, poczucie bezpieczeństwa, gotowość do kooperacji ...
???
Zawartość spakowanej walizki układam na powrót w szufladach, szafach i schowkach. Walizkę usuwam z pola widzenia. Tego dnia, kiedy miałam lądować w Polsce, oglądam na ekranie komputera widoki z kamer live na moje ukochane miejsca. Tam jest mglisty kwietniowy poranek. W tej mgle ledwie widać zarysy budynków i perspektywy ulic. Dobra widoczność nie jest jednak ważna. Znam przecież te miejsca na pamięć.
I ta pamięć, razem z przekazem kamer muszą wystarczyć mi na długi czas. Nie wiem kiedy znowu będę mogła spakować walizkę ...
???
Życie zaczyna toczyć się przy ekranach komputerów, tabletów, telefonów. Spotkania zawodowe, lekcje, konferencje. Krótka przerwa, a po niej - znów na ekranie - ćwiczenie yogi, warsztat zaawansowanego szydełkowania, kurs malowania akwarelą i instruktaż szybkiego pisania książek. Wieczorem spotkanie ze znajomymi i wznoszenie toastu z brzękiem kieliszek-ekran. Przed zaśnięciem przegląd wiadomości na smartfonie, kilka chwil z ulubionym serialem na tablecie lub z książką na czytniku.
Ekrany skutecznie trzymają nas przy sobie. Z ekranów sączy się przekaz, że mamy być produktywni i energiczni, mimo że pandemia, kwarantanna, lockdown i nie-wiadomo-co-dalej. Przy ekranach należy optymistycznie patrzeć w przyszłość.
To ekranowe życie ma jednak wyraźne ramy. Nie jesteśmy w stanie zobaczyć tego, co dzieje się poza prostokątami monitorów. Domowego bałaganu, niestandardowych zestawień części garderoby, rozpaczliwych wysiłków przy uciszaniu stęsknionego psa.
Poza kadrem czai się też inna przestrzeń tej ekranowej rzeczywistości: nasze obawy, niepewność i koszmarne zmęczenie. Ciężkie zmagania tych, dla których dom nie jest bezpiecznym miejscem. Tłok przy jednym stole ciasnego mieszkania, w którym wszyscy domownicy usiłują wypełniać polecenia płynące z ekranów ...
???
Maski zakrywają twarze. Nie widać uśmiechów, ziewnięć i ruchu ust przy wypowiadanych słowach. Widać oczy i czoła, ale to często nie wystarcza, żeby odczytać czyjąś twarz. Musimy nauczyć się innego patrzenia na twarze, z maską zasłaniającą większą ich część ...
???
Nie - widoczność. Zaprzeczenie. Myślnik. Rzeczownik.
Zaprzeczenie. Może całkowicie wszystko zanegować. Usunąć. Ale może też otworzyć możliwość przyjrzenia się tej drugiej, często niewidocznej, stronie i podrażnić naszą potrzebę jednoznacznego domknięcia każdej opowieści.
Myślnik. To ciekawe zjawisko. Może łączyć i oddzielać. Umożliwiać wtrącenia i otwierać dialogi. I zaprasza do zatrzymania się na chwilę w nieczęsto odwiedzanej przestrzeni - pomiędzy. Gdzie ani tu, ani tam. Ani białe, ani czarne. Gdzie brak pewności i dezorientacja są naturalnym stanem rzeczy.
Takie układanie słów w czasach zarazy. Przyglądanie się możliwościom zapisania opowieści, jakie te zestawy stwarzają. Patrzenie na narracyjne ograniczenia.
Bo podobno pandemia ma zmienić nasz sposób opisu i rozumienia świata. Ma zmienić świat i nas samych. Podobno ...
........................................
Praca graficzna do cyklu:
Projekt wykonała Ewa Maria Kido inspirując się wykonaną przez siebie okładką do „Gazety Klubu Polskiego w Japonii nr 1(47) z lutego 2006 r. Redaktorem naczelnym tego numeru była Renata Mitsui. Praca wykorzystuje zdjęcia autorki oraz jedno ówczesne zdjęcie (kobiety na ławce) Jacka Wicińskiego, który udostępnił zdjęcia.