Galeria
Halina KUMAKURA
Mieszka od wielu lat w Japonii. Urodziła się w Kraśniku Lubelskim, absolwentka UMCS. Z zawodu jest polonistką, w Japonii uczy języka polskiego. Jest członkiem „Towarzystwa Kulturalnego Hokkaido-Polska”. W 1996 roku została odznaczona medalem za 10 letnią pracę w Towarzystwie. Działała także w organizacjach polonijnych w Tokio: „Klub Polski w Japonii” oraz „Forum Polonijne TAMA w Japonii”.
Gazeta.jp POLONIA JAPONICA: Jak długo mieszkasz w Japonii?
Halina Kumakura: W Japonii mieszkam już 35 lat. Dokładnie przyjechałam 13 marca 1978 roku, ale ta trzynastka nie była pechowa.
GPJ: Czyli, jeszcze w czasie kiedy w Polsce był komunizm?
HK: Tak, za Gierka. To były inne czasy i inaczej się podróżowało. Przyleciałam z Warszawy przez Moskwę, Chabarowsk do Niigaty.
GPJ: Co spodowodało, że zamieszkałaś w kraju kwitnącej wiśni?
HK: Jak wskazuje moje nazwisko, wyszłam za mąż za Japończyka. Razem studiowaliśmy polonistykę w Lublinie i pod koniec studiów pobraliśmy się. Oczywiście rozważaliśmy, gdzie będziemy mieszkać – w Polsce czy w Japonii. Jednak wtedy w Polsce mieszkanie na stałe dla cudzoziemca było trudne do zrealizowania, pojawiał się np. problem pracy. W wypadku wizy turystycznej obowiązywał przepis dotyczący obowiązkowej wymiany pieniędzy, o ile pamietam 5 dolarów dziennie. Mąż będąc na studiach przez 3 lata miał stypendium, potem sam opłacał studia, miał więc wizę studencką i ta wymiana go nie obowiązywała. Zanim jednak wyjechaliśmy do Japonii, mąż mając wizę turystyczną, przez jakiś czas obowiązkowo wymieniał pieniądze. Ja z kolei, kiedy wcześniej jechałam na wakacje do Japonii, musiałam mieć zaproszenie, napisane przez męża u notariusza, aby dołączyć je do wniosku o paszport.
GPJ: A gdzie się pobraliście?
HK: Pobraliśmy się w Polsce, ponieważ będąc już żoną Japończyka, łatwiej mi było starać się o japońską wizę i o paszport. Kiedy wyjeżdżałam, musiałam wystąpić o pobyt stały. Dostałam też pozwolenie na wywóz mienia. Wszystko było dość skomplikowane, trzeba było jechać do Lublina do Urzędu Celnego, przy nich zapakować rzeczy i dopiero nadać je do Japonii.
GPJ: Miałaś jakieś obawy decydując się na wyjazd do Japonii?
HK: Byłam młoda i ciekawa świata, więc obaw nie miałam, co było oczywiście błędne. Ale jeśli miałabym obawy, może bym tutaj nie przyjechała. Obawy mieli nasi rodzice. Rodzice mojego męża na wieść o planowanym ślubie przyjechali do Polski. Zależało im na tym, aby syn nie został w Polsce, bo jest jedynym i najstarszym synem. Ja mam na szczęście dwie starsze siostry i brata, ale oczywiście moi rodzice też się martwili, że jadę na drugi koniec świata, gdzie są inne obyczaje i inne życie. Stwierdziłam po swoim wcześniejszym pobycie, że Japonia jest zamerykanizowana, że można tu żyć i przyleciałam bez większych obaw. Istotne było także, że moj mąż przez 6 lat mieszkał w Polsce, razem studiowaliśmy, znał polskie zwyczaje i mówił po polsku. Dlatego później nie było problemów, na przykład z chodzeniem do kościoła, czy z urządzaniem świąt po polsku. Poza tym moi rodzice podczas spotkania z rodzicami męża uzyskali zapewnienie, że będę mogła raz na dwa lub trzy lata przyjeżdżać do Polski. Wtedy bilety lotnicze były bardzo drogie i kiedy leciałam z dziećmi, to taki przyjazd na wakacje kosztował prawie milion jenów. Teściowie się zobowiązali, że będą nam pomagać, podobnie jak i moi rodzice, gdybyśmy z jakiegoś powodu mieli mieszkać w Polsce.
GPJ: Czy uważasz, że życie cudzoziemca w Japonii jest trudne i czy napotykałaś na jakieś trudności?
HK: Na początku na każdym kroku były jakieś trudności. Nie znałam języka. Szokujące było też jedzenie. Na szczęście w rodzinie mojego męża śniadanie jadło się europejskie. Po chleb trzeba było jeździć do Isetanu, ponieważ w pobliżu można było kupić tylko pieczywo tostowe. Nie wszędzie był chleb, szynka była droga i ogólnie zaopatrzenie było zupełnie inne niż teraz. Mieszkaliśmy na początku w bloku obok domu rodziców, ale jak się urodziła druga córka przeprowadziliśmy się do domu teściów. Dom nie jest drewniany, ale zbudowany w stylu japońskim. Nie spałam jednak na tatami, pokój mieliśmy umeblowany w stylu zachodnim. Nawiązując do trudności na początku pobytu, to wynikały one np. z faktu, że w Japonii są inne łazienki. Poza tym w zimie w domu było zimno, bo ogrzewanie jest tylko w pokojach. Pranie w pralce w zimnej wodzie było zaskoczeniem, ale nie było problemem skoro wszystko było dobrze wyprane. Na szczęście wtedy mój mąż nie miał stałej pracy, więc razem załatwialiśmy wiele spraw.
Był jednak jeszcze jeden problem, przyleciałam do Japonii w szóstym miesiącu ciąży. Moja pierwsza córka Hanae urodziła się w czerwcu. Urodziłam ją nie znając japońskiego, ale poród i wszystko z tym związane było świetnie zorganizowane.
GPJ: Czy chodziłaś na jakieś przygotowania przed urodzeniem dziecka, ćwiczenia, czy było to w Japonii popularne?
HK: Absolutnie nie chodziłam, w Japonii jeszcze chyba nie było szkół rodzenia. Wtedy (i teraz także) można było urodzić dziecko w dużym szpitalu lub w małej prywatnej klinice. Mieliśmy po sąsiedzku taką klinikę i jeszcze przed moim przyjazdem zarezerwowane zostało dla mnie miejsce. Klinikę prowadziła bardzo sympatyczna pani doktor. Drugą córkę Momoe też tam urodziłam. Klinika mieściła się w typowym japońskim drewnianym budynku. Chodziłam tam na kontrole. W czasie pierwszego badania lekarka po prostu obejrzała mnie, zapytała czy jestem zdrowa i czy w mojej rodzinie ktoś miał problemy z porodem. Drewnianą słuchaweczką osłuchała mi brzuch i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. USG się wtedy nie robiło, płci się nie znało... Poród był w czerwcu, było strasznie gorąco. Ale mam dobre wspomnienia z tej kliniki. Panowała tam domowa atmosfera, wszystkie pielęgniarki były bardzo sympatyczne. Najważniejsza była pewność pani doktor, która mówiła że wszystko będzie dobrze, co dodawało mi otuchy.
GPJ: Z tego co mówisz wynika, że nie było jakichś szczególnych trudności, żebyś nie mogła sobie poradzić.
HK: Tak, po pierwsze pomagał mi mąż, a jeśli był w pracy – to po pracy. Potem mieszkając już z rodzicami, zapoznałam się ze wszystkim w domu, sklepy były blisko. Żyła wtedy jeszcze babcia, bardzo mi życzliwa. W domu byli rodzice, babcia i my, a siostry męża, które wyszły za mąż często nas odwiedzały. Tak więc była to duża rodzina.
GPJ: Jak się czułaś w takiej rodzinie japońskiej?
HK: Wtedy może byłam trochę traktowana jako gość. Dziecka na początku nie było, a potem było małe, więc nie napotykałam na większe problemy. Mąż na stałe zaczął pracować dopiero przed urodzeniem drugiej córki, dlatego w tym początkowym okresie był dużo w domu, co znacznie ułatwiło mi przystosowanie. Potem znałam już trochę japoński. Chodziłam do szkoły językowej na lekcje japońskiego, a życie w japońskiej rodzinie znacznie tą edukację ułatwiło. Rodzice męża wtedy jeszcze pracowali, mieli na parterze sklep wagashiya (cukiernia z japońskimi słodyczami). Sami je produkowali i sprzedawali. Mieszkaliśmy na drugim i trzecim piętrze (japońskim). Często narzeka się na ciasnotę domów japońskich, ale ten jest przestronny i dobrze położony, blisko Shinjuku przy Ōme-kaidō.
GPJ: Mieszkałaś zatem w dużej rodzinie japońskiej. Jakie są wg. Ciebie różnice pomiędzy życiem rodzinnym w Polsce i w Japonii?
HK: Podobnie jak w Polsce szanuje się w Japonii rodziców, ale ogólnie mniej się rozmawia. Każdy chodzi jak w zegarku i wypełnia swoje obowiązki. Nigdy nie zauważyłam żadnej żywiołowej wymiany poglądów, która często ma miejsce w Polsce. Wszystko było ustalone. Babcia, która już wtedy nie pracowała, sama sprzątała swój pokój, prała swoje rzeczy. Przygotowanie posiłków było wspólne, ja także brałam w tym udział. Czasem pomagałam w sklepie, a także przy robieniu słodyczy, np. przy dango (słodkie kluski ryżowe). Wyroby cieszyły się dużym powodzeniem, bo wszystko było robione ręcznie. Kiedyś teściowie mieli pracowników, ale potem już pracowali na mniejszą skalę, sprzedawali określoną ilość dziennie i po wysprzedaniu towaru kończyli pracę. Kiedy porównuję wielopokoleniową rodzinę mojej matki z rodziną męża, to widzę pewne podobieństwa, dotyczące na przykład podziału obowiązków. Siostry męża po urodzeniu dzieci okresowo mieszkały u rodziców. W Japonii jest zwyczaj, że jak córka urodzi dziecko, to na miesiąc wraca do rodzinnego domu. Uderzyło mnie też to, że w Polsce matka zwraca zazwyczaj córce uwagę (na przykład, że nieodpowiednio się ubrała), a tutaj nie. Matka pomagała nam przy kąpieli noworodków, ale nas specjalnie nie pouczała. Okāsan mówila czasem jak coś się kiedyś robiło, ale nie nalegała żebyśmy postępowały podobnie.
GPJ: Dochodzimy więc do następnego pytania – w jaki sposób wychowywałaś swoje dzieci i co sądzisz na temat problemów wynikająch z dwu-kulturowości?
HK: Wychowywałam je bez ingerencji rodziców męża. Teściowa po pierwsze zaakceptowała to, że nastąpił duży postęp techniczny, a po drugie stwierdziła, że ja bardzo dobrze zajmuję się dziećmi, że mam dobre podejście. Miałam trochę praktyki, bo moje dwie starsze siostry w Polsce już miały dzieci. Czasem jakieś uwagi robił teść. Kiedyś zapytał mnie, dlaczego córki tak głośno mówią i czy dziewczynkom to wypada? Miał zapewne na myśli stereotyp Japonki – cichej, spokojnej, nie podnoszącej głosu. Odpowiedziałam: otōsan, uważam, że to wcale nie jest złe, bo jak dziecko pójdzie do przedszkola czy do szkoły, to podniesie rękę i dobrze, wyraźnie odpowie na pytanie albo powie o co mu chodzi. Na to teść powiedział: no tak, patrząc od tej strony, to jest rzeczywiście dla nich korzystne. Jak dzieci były małe, to w zakresie odżywiania, ubierania, itp., zajmowałam się nimi tak, jak się to robi w Polsce. Różniłam się z teściową najbardziej podejściem do leczenia. Kiedy w Polsce dziecko dostaje gorączki, to szybko idzie się z nim do lekarza, a teściowa się dziwiła i mówiła żeby poczekać, że może jeszcze choroba się nie rozwinęła, albo że samo przejdzie. Trzeba jednak nadmienić, że wtedy za lecznie dzieci płaciło się w Tokio 30%, a teraz leczenie dzieci w wieku przedszkolnym jest bezpłatne. Mąż płacił za siebie jako sararīman (pracownik etatowy) 10%, a my 30%, zarówno za wizytę jak i za lekarstwa. Tak więc opieka lekarska nie była tania.
Jeśli chodzi o wychowanie dzieci, to każda Polka mieszkająca w Japonii staje przed tym dylematem. Niektóre zapewne chcą swoje dzieci wychowywać bardziej na Polaków, ale ja wychowałam swoje córki jako Japonki, ze świadomością polskich korzeni. To się przejawiało w tym, że zostały ochrzczone, że mówiłam do nich po polsku i że w miarę możliwości odwiedzałam z nimi kraj, zwłaszcza jak jeszcze żyli moi rodzice. Jeździłam z nimi na dwa miesiące na wakacje, aby od małego poznały Polskę i moją rodzinę.
A jeśli chodzi o jakieś trudności, to wiążą się z tym, że wtedy było w Tokio bardzo mało cudzoziemców i mało dzieci z małżeństw mieszanych. Problemy pojawiły się jak córki poszły do przedszkola. Wtedy zaczęły odczuwać swoją inność. Matki koleżanek i kolegów były bardzo miłe, ale dzieci np. pytały: Hanae, nani jin desuka? (Hanae, jakiej jesteś narodowości?), wtedy odpowiadałam, że ona jest Japonką, ponieważ ma ojca Japończyka i mieszka w Japonii. I wtedy dzieci to akceptowały. Poza tym moje córki w wieku przedszkolnym i aż do chūgakko (gimnazjum) pracowały jako modelki. Myśle, że to przyczyniło się do nabrania przez nie pewności siebie w kontaktach z innymi dziećmi. Do tej pory mają też piękne zdjęcia. Nie mogę powiedzieć, że żadnego ijime (dokuczanie) nie było, ale dawałyśmy sobie z tym radę.
Moim celem było wykształcenie córek. Uważałam, że powinny skończyć wyższe studia. Wierzyłam, że się to uda, chociaż o dostaniu się na dobry uniwersytet i kosztach nauki słyszałam same przerażające informacje. Obie córki studiowały na Uniwersytecie Świętego Serca (University of the Sacred Heart; Seishin Joshi Daigaku) w Hiroo. Starsza córka skończyła filozofię, a młodsza nauczanie początkowe i wychowanie przedszkolne, a dodatkowo jeszcze zdała egzaminy na wychowawczynię w hoikuen (żłobek). Później zresztą tam pracowała. Natomiast starsza córka, nie mając konkretnego zawodu, pracowała jako arubaito (part-time), a potem zdobyła uprawnienia i została instruktorką yogi, z czego jest bardzo zadowolona.
GPJ: Czy pracujesz zawodowo lub realizujesz swoje zainteresowania?
HK: Po skończeniu studiów nie pracowałam, przyjechałam do Japonii, a później urodziłam dzieci. Uczyłam się też języka. Dopiero jak Hanae miała cztery lata, a Momoe dwa, zaczęłam uczyć dorosłych języka polskiego, raz w tygodniu po dwie godziny. Wtedy teściowa zostawała z dziećmi. Więcej zaczęłam pracować podczas pobytu na Hokkaido.
W maju 1986 roku wyjechaliśmy do Sapporo. Wtedy starsza córka była już w drugiej klasie szkoły podstawowej, a młodsza chodziła do przedszkola. Na Hokkaido byłam zaangażowana społecznie w prace „Towarzystwa Kulturalnego Hokkaido-Polska” (Hokkaidō Pōrando Bunka Kyōkai 北海道ポーランド文化協会), które założono w 1987 roku. Towarzystwo powstało w związku z działalnością w Łodzi „Towarzystwa Miłośników Japonii”, założonego przez tamtejszych profesorów uniwersyteckich. Profesorowie z rusycystyki na Uniwersytecie Hokkaido (Hokkaido University; Hokkaidō Daigaku; potocznie Hokudai) wyjeżdżali na rok do pracy jako lektorzy na japonistyce na Uniwersytecie Warszawskim i dzięki temu też rozwijały się kontakty polsko-japońskie. Japończycy zawsze wracali zachwyceni Polską, mimo że pobyt niektórych przypadał na czasy wielkiego kryzysu. Jedna Japonka stwierdziła, że najlepiej zapamiętała z Polski „nie ma”. Dla nich było podniecające, że w Polsce zachodziły ważne historyczne zmiany. Do działalności Towarzystwa włączyli się także pianiści, miłośnicy Chopina i miłośnicy Polski. Ja i inni Polacy byliśmy zapraszani jako goście na spotkania i przyjęcia organizowane przez towarzystwo. W związku z tym pomagaliśmy Japończykom przy organizacji różnych imprez.
Mieszkając na Hokkaido uczyłam języka polskiego (Fot. 1). Poza tym dostawałam także różne propozycje i zlecenia, żeby np. zrobić pokaz gotowania (Fot. 2), albo wygłosić pogadankę o Polsce, czy wystąpić na sympozjum (Fot. 3). Dzięki temu szybko uczyłam się japońskiego. W tym czasie dowiedział się o mnie pewien manager z Tokio, który organizuje m.in. koncerty polskich muzyków. W związku z tym miałam okazję pracować także jako tłumacz podczas turnee Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i TV oraz Filharmonii Narodowej. Byłam też tłumaczem podczas badań socjologicznych prowadzonych przez polskich i japońskich profesorów oraz w czasie wizyt artystów – Stasysa Eidrigeviciusa, Jolanty Owidzkiej, czy Krystyny Hierowskiej.
Jeśli chodzi o zainteresowania, to od dawna lubię film, zwłaszcza kinematografię amerykańską i europejską. Oglądając filmy zapominam o otaczającym świecie. Razem z mężem dużo podróżujemy po Japonii i po świecie. Byliśmy razem w Skandynawii, Wiedniu, dwa razy w Chinach i Korei, w Afryce, Nepalu, Bhutanie i Singapurze, a sama byłam we Włoszech, Paryżu i w Kambodży (Fot. 4).
Mam też słabość do kosmetyków. 30 lat temu, kiedy dzieci chodziły do szkoły, finansowo było to trudne – ale mimo wszystko, mając wyrzuty sumienia, kupowałam dobre kremy i perfumy. Kobiety stając się żonami czy matkami często zapominają o sobie, ale ja zawsze dbałam o wygląd.
GPJ: Jak wyglądały kontakty polonijne na początku Twojego pobytu w Tokio?
HK: W tym okresie było już trochę Polaków. Mąż ponad 6 lat studiował w Polsce i przy tej okazji poznał Japończyków, którzy mieli za żony Polki, na przykład profesora Tsuneo Okazaki i pana Teruo Matsumoto. Mąż szybko nauczył się polskiego i od drugiego roku studiów co roku pracował jako tłumacz na targach poznańskich. Wtedy było mało Japończyków znających polski, dlatego wszyscy się zjeżdżali i przy tej okazji poznał Hiroshiego Watanabe i jego przyszłą żonę Elżbietę. Kiedy oni się pobrali i zamieszkali w Japonii, często się spotykaliśmy. Później mąż poznał innego Japończyka i jego żonę – Jadwigę Kon. Ona powiedziała mi o spotkaniach Polaków w kościele dominikanów w Shibuya. Spotkania te organizowała Irena Matsuba wraz z ojcem Julianem Różyckim. Pomagał im równiez ojciec Czesław Foryś. Msze i spotkania były raz w miesiącu. Tam poznałam inne Polki. Wtedy jeszcze nie było telefonów komórkowych ani maili, więc społeczność polska miała listę kontaktową zawierającą numery telefonów stacjonarnych. Na tej liście (z 1981-83 r.) jest 29 osób. Sporo osób z tej listy już nie mieszka w Japonii (np. Małgorzata Iwahashi), ale niektóre osoby nadal tutaj przebywają, m.in.: Jadwiga Hirai, Małgorzata Hosono, Marysia Nakada, Grażyna Ishikawa i Wanda Miyajima. Do kościoła w Shibuya przychodził też znany podróżnik Roman Turski (zm. w 1999 r.) z żoną Katsuko Hirumą i Siostry Opatrzności Bożej. Był też oczywiście ksiądz Tadeusz Obłąk (zm. w 2006 r.), ale wtedy głównie zajmował się działalnością akademicką. U dominikanów odbywały się nabożeństwa, chrzty, spotkania, urządzaliśmy też święta. Ponieważ wtedy było nas mało, nikt na nikogo się nie oglądał. Wiedzieliśmy, że jak sami nie zrobimy, np. wigilii czy Mikołaja, to niczego nie będzie. Widocznie, im mniejsza społeczność tym bardziej może się zmobilizować. Oczywiście niektóre osoby bardziej się ze sobą przyjaźniły, ale w sumie byliśmy bardzo zgrani. Nasze dzieci też się razem bawiły. Wtedy był inny ustrój i życie polonijne głównie koncentrowało się przy kościele, zwłaszcza po wyborze Polaka na papieża. Tylko w dniu 22 lipca w ambasadzie, która była wtedy w starym budynku, były organizowane przyjęcia dla Polonii. Większość osób przychodziła, ponieważ była to jedyna okazja do spotkania się w tak dużym gronie. Nawiązując do ambasady, ponieważ wtedy często trzeba było wymieniać paszporty, ciągle się do niej chodziło. W moim odczuciu, to zarówno wtedy jak i teraz ambasada pracowała dobrze. Ambasada chyba nie organizowała w tych czasach choinki dla dzieci, było tylko przyjęcie dla dorosłych. Może dlatego, że było mało dzieci. Wtedy też nie było dla dzieci polskich ani religii, ani św. komunii, ani oczywiście polskiej szkoły.
GPJ: A próbowałaś uczyć swoje córki sama języka polskiego?
HK: Trochę próbowałam, ale jak poszły do szkoły, lepiej było nie naciskać, bo jednak one chciały być takie jak inne japońskie dzieci. Dobrze się złożyło, że nie nalegałam, ponieważ uniknęłam ich buntu wobec polskości. Jeździłyśmy do Polski, dzieci prywatnie spotykały się z innymi dziećmi polsko-japońskimi i miały cały czas świadomość polskości. Córki będąc w kōkō same powróciły do języka polskiego i w miarę możliwości uczyły się. Zrozumiały, że znajomość polskiego wyróżnia je dodatnio i że będąc dwu-kulturowe mają jakby dwa światy i są przez to bogatsze.
GPJ: Jak wyglądało Twoje życie na Hokkaido?
HK: W maju 1986 roku mąż został przeniesiony służbowo do Sapporo, gdzie został dyrektorem senmon gakkō (szkoła zawodowa). Mieliśmy tylko miesiąc czasu na przeprowadzkę, ale wszystko zostało świetnie zorganizowane. Pobyt na Hokkaido stanowił dla mnie najbardziej aktywny okres w życiu. Japończycy są tam trochę inni, może bardziej bezpośredni – poznałam ich działając we wspomnianym już „Towarzystwie Kulturalnym Hokkaido-Polska”. Jednak pomimo wszystko pierwszy rok był bardzo trudny, ponieważ musiałam się zaaklimatyzować i na nowo organizować nasze życie, np. znajdować lekarzy, poznawać miasto i ludzi. Dlatego powiedziałam mojemu mężowi: Nie wiem jak ty, ale ja już drugi raz na tenkin (służbowe przeniesienie) się nie piszę... Mieliśmy być tylko trzy lata, ale pobyt przedłużył się do 12 lat. Dobrze się złożyło, bo córki skończyły szkołę średnią. Męża przenieśli z powrotem do Tokio, ale ja jeszcze dwa lata pozostałam na Hokkaido, żeby młodsza córka mogła skończyć szkołę. Było to bardzo istotne, dlatego że chodziły do szkoły średniej Seishin, a ponieważ dobrze się uczyły, dostały się później na uniwersytet bez egzaminu. Z tego względu, a także z uwagi na moją działalność i możliwość pracy oraz pracę męża, który wybudował budynek szkoły i rozwinął jej działalność, pobyt na Hokkaido był dla nas bardzo owocny. Ponieważ w Sapporo są dobre warunki do wypoczynku w górach i nad morzem, jeździliśmy na nartach i na plażę. Lato jest też bardziej znośne niż w Tokio, białe Boże Narodzenie i krajobraz przypominający Polskę. Poza tym, przez ostatnie dwa lata pracowałam jako lektor języka polskiego na Uniwersytecie Hokkaido. Miałam też okazję pracować jako tłumacz, m.in. w czasie przesłuchania w prokuraturze w Kushiro aresztowanych Polek i w szpitalu w Sapporo podczas leczenia pewnego Polaka. W Japonii przesłuchania odbywają się najpierw przez policję, a potem przez prokuraturę i za każdym razem musi być inny tłumacz. Dzięki tym różnym zleceniom dużo podróżowałam i poznałam dobrze całe Hokkaido.
GPJ: Jaka była (i jest) Polonia na Hokkaido?
HK: Wtedy w Sapporo na stałe mieszkały trzy lub cztery osoby. Natomiast na Uniwersytecie Hokkaido zawsze studiowali lub pracowali Polacy, np. japoniści oraz doktoranci i profesorowie specjalizujący się w różnych dziedzinach. W sumie Polaków było ok. 15 osób, myślę że licząc dzieci to maksymalnie 22 osoby. Spotykaliśmy się zawsze na dorocznym party Towarzystwa. Do działalności polonijnej porywał nas entuzjazm Japończyków. W gronie Polaków często spotykalismy się u mnie w domu lub na mieście. Umawialiśmy się czasem nawet w przedzień. Na przykład ktoś dzwonił z propozycją: jutro idziemy na piwo, masz czas to chodź! W zimie byliśmy wspólnie parę razy na nartach, a w lecie nad morzem. Środowisko Polaków było bardzo różnorodne jeśli chodzi o wykonywane zawody. Ludzie byli wykształceni, na poziomie i życzliwi. W miarę możliwości Polacy na Hokkaido brali też udział w różnych imprezach związanych z Polską, przychodzili na koncerty, wystawy i filmy. Do tej pory Polonia na Hokkaido bardzo dobrze działa, może dlatego, że większość osób jest związana z Uniwersytetem Hokkaido lub z innymi uczelniami.
GPJ: Czy nadal utrzymujesz kontakty z Polonią na Hokkaido?
HK: Oczywiście utrzymuję kontakty. Po powrocie do Tokio byłam tam kilka razy. W 1990 roku specjalnie pojechałam na wesele znajomej Polki, która wyszła za Syryjczyka. W lipcu 2003 roku Japończycy z Towarzystwa organizowali wycieczkę nad morze i mnie zaprosili. Poleciałam z przyjemnością. Pojechaliśmy trzema samochodami nad morze. Na Hokkaido nad morzem je się wspaniałe sashimi, np. świeżo wyłowione uni (jeże morskie), które bez żadnych przypraw świetnie smakują. Poźniej jeszcze byłam parę razy na uroczystościach rodzinnych i wtedy także kontaktowałam się ze znajomymi z Towarzystwa. Na Hokkaido mam też dwie przyjaciółki Japonki.
GPJ: Jak odnalazłaś się w Tokio po latach spędzonych na Hokkaido?
HK: W 1999 roku, po 12 latach wróciłam do Tokio i od razu wciągnełam się w życie tutejszej Polonii, ponieważ od Elżbiety Watanabe wiedziałam o istnieniu „Klubu Polskiego w Japonii”. Zapisałam się do Klubu i zaczęłam działać. Trochę czasu zajęło mi poznawanie na nowo Tokio, nabranie wprawy w poruszaniu się pociągami, ponieważ miasto w międzyczasie bardzo się zmieniło. Drugi szok jakiego doznałam, to duża liczba cudzoziemców w Tokio. W Klubie Polskim zajęłam się gotowaniem – a konkretnie organizowaniem pokazów, a także pisaniem artykułów do „Gazety Klubu Polskiego w Japonii” zawierających przepisy kulinarne. Przepisy dotyczyły potraw polskich, a także zmodyfikowanych smakowo potraw wykorzystujących lokalne składniki. Wtedy właśnie pracujący w ambasadzie pan Jarosław Waczyński otrzymywał różne zamówienia na pokazy gotowania polskich potraw i w tej dziedzinie współpracowaliśmy. Dotyczyło to nie tylko prezentowania kuchni polskiej (np. dla firmy Kikkoman), ale też wywiadów do gazet. Obecnie jest inaczej – jest Polska Organizacja Turystyczna, która pełni ważną funkcję informacyjną, więcej Japończyków jeździ do Polski, a przed rokiem została otworzona w Tokio polska restauracja. Polska jest teraz bardziej znana, są programy telewizyjne o Polsce, więc działalność, którą prowadziłam schodzi na dalszy plan. Ale ciągle pracuję w Tokio ucząc polskiego. Pracę uzyskałam dzięki pośrednictwu koleżanki z ówczesnego Klubu Polskiego w Japonii. Prowadzę prywatne lekcje języka polskiego w Szkole Języków Obcych DILA (DILA International Language Academy; Dira Kokusai Gogaku Akademī) w Yotsuya.
GPJ: Czy utrzymujesz kontakt z krajem?
HK: Kontakt z krajem oczywiście mam, bo pomimo że moi rodzice już nie żyją mam dwie starsze siostry i brata. Z dalszą rodziną jestem też bardzo zżyta; oprócz rodzeństwa mam pięć kuzynek, które zawsze odwiedzam. Obecnie mam więcej czasu, bo córki się usamodzielniły, więc jeżdżę do Polski co dwa lata. Podczas wizyt w kraju, od kilku lat zatrzymuję się na dwa tygodnie w hotelu w Nałęczowie na terenie Parku Nałęczowskiego. Jest tam pięknie i wygodnie, bo blisko do krewnych i znajomych. Pobyt bardzo regeneruje mnie fizycznie i psychicznie. Korzystam z wczasów profilaktyczno-zdrowotnych. Zawierają one noclegi z wyżywieniem i zabiegi. Bardzo to lubie, bo od 35 lat mieszkam w wielkim świecie makro – w Tokio, wszędzie jest daleko, a tam przeciwnie jest maleńki świat mikro – wszędzie blisko, na drugi koniec miasta idzie się 20 minut. Są tam także muzea – Żeromskiego i Prusa, odbywają się koncerty dla kuracjuszy. W Pałacu Małachowskich jest kawiarnia, są też w pobliżu basen, fryzjer, kosmetyczka i pijalnia czekolady. Odwiedzam rodzinę w Kraśniku, w Świdniku, w Rzeczycy – w miejscu urodzenia mojej matki oraz koleżankę w Kurowie, a także zawsze pare dni spędzam u rodziny w Warszawie. Chodzimy wtedy z kuzynką do teatru. Wracam zadowolona i wypoczęta.
GPJ: A czy twoje córki też odwiedzają Polskę?
HK: Tak. Hanae, po skończeniu studiów w Tokio, była na KUL-u, na rocznym kursie języka polskiego i wtedy przyjechała do niej Momoe. Spędziły razem ferie wiosenne podróżując po Polsce. Historia się powtórzyła, ponieważ Hanae poznała w Lublinie swojego męża, który też uczył się polskiego. Teraz marzymy o wspólnej podróży do Polski, z córkami, zięciami i wnukami. Będzie to możliwe, jak mąż przejdzie na emeryturę. Ponieważ w Japonii bierze się bardzo krótkie urlopy, mąż od powrotu do Japonii był w Polsce tylko raz, na pogrzebie mojej mamy.
GPJ: A jak według Ciebie zmieniła się Japonia w ciągu tych 35 lat i jacy są teraz Japończycy?
HK: Japonia bardzo się zmieniła dla nas cudzoziemców na korzyść, ponieważ bardzo się zinternacjonalizowała. Mamy większy dostęp do różnych zagranicznych produktów żywnościowych, prasy, itp. Cudzoziemiec jest teraz wszędzie normalnym klientem, a nie jak 35 lat temu kiedy ekspedienci w domu towarowym uciekali na nasz widok. Albo przychodzili i pytali, czy mogą dotknąć moich włosów, bo mam takie mięciutkie! Cudzoziemiec nie jest już w Tokio zjawiskiem. Obserwuję to też na przykładzie moich wnuków, mających babcię Polkę. Wszystkie dzieci w przedszkolu normalnie traktują fakt, że po Chisato przychodzi babcia cudzoziemka. Podobnie jest, jeśli kupuje się mieszkanie, czy jakaś inną własność – cudzioziemiec jest traktowany na równi z Japończykiem. W Japonii bardzo przestrzegane jest prawo, co bardzo ułatwia życie. Nigdy też nie doświadczyłam jawnej dyskryminacji (jedynie raz zaczepiał mnie pijak i gapiło się na mnie namolnie dziecko w poczekalni), ale dawniej jednak gdzieś wyczuwaliśmy lęk Japończyków przed cudzoziemcami. Obecnie ich myślenie się zmieniło.
Bardzo miło wspominam relacje z Japończykami podczas mojej działalności w „Towarzystwie Kulturalnym Hokkaido-Polska”. Istnieje ono już ponad 25 lat i wydaje gazetę „Pole” (Hokkaidō Pōrando Bunka Kyōkai Kaishi北海道ポーランド文化協会会誌) (Fot. 5). W aspekcie pracy społecznej wśród Japończyków jest coś, czego nie docenia się wśród Polaków. Praca społeczna to pewnego rodzaju przyjemne hobby, ale pomino wszystko człowiek poświęca swój czas, pieniądze, czasem zaniedbuje się rodzinę, dlatego Japończycy bardzo doceniają ten wkład i często dziękują. Mnie również było przyjemnie, kiedy w 1996 roku otrzymałam od Towarzystwa medal w podziękowaniu za 10 lat działalności (Fot. 6). W 2012 roku „Towarzystwo Kulturalne Hokkaido-Polska” obchodziło 25-lecie istnienia (Fot. 7). Na obchodach jubileuszu zaobserwowałam, że wszyscy byli bardzo szczęśliwi i czuli się docenieni, ponieważ obecny był pan Ambasador Cyryl Kozaczewski. Pan Ambasador przywiózł na piśmie, oprawione w ramki podziękowanie dla Towarzystwa. Działacze wspominali również wizyty poprzednich ambasadorów – pani Jadwigi Rodowicz oraz panów Jerzego Pomianowskiego i Henryka Lipszyca.
Japończycy są w swoich działaniach bardzo dobrze zorganizowani. Potrafią dzielić się obowiązkami; jedni są bardziej aktywni, inni czasem na pewien okres zawieszają działalność, kiedy są bardziej zajęci zawodowo i potem angażują sie ponownie. Kiedy pewnego razu pianistka pani Michiko Endo (długoletni wice-prezes Towarzystwa) powiedziała: Towarzystwo nie ma pieniędzy na swoją działalność więc zorganizujemy koncert, to wtedy wszyscy pomogli w jego organizacji. Jeden z profesorów uniwesytetu rozdawał ulotki, inni sprzedawali bilety, a jej uczennice grały utwory Chopina. Tak więc działalność Japończyków charakteryzuje subordynacja i świetna organizacja. Raz w roku odbywa się spotkanie wszystkich członków, podsumowanie, rozliczenie finansowe i podziękowanie. Japończycy z Towarzystwa utrzymują przyjacielskie kontakty z Polakami, przede wszystkim z tymi, którzy mieszkają lub mieszkali na Hokkaido. Życzę wszystkim miłośnikom Polski następnych 25 lat tak świetnej działalności.
GPJ: A czy obecnie wyobrażałabyś sobie życie w innym kraju niż Japonia?
HK: Mieszkam w Japonii już 35 lat, a przyjechałam mając 28, zatem większość dorosłego życia tutaj spędziłam. Znam japoński tak, że wszystko załatwię, sama się poruszam, przez dwa lata mieszkałam z córką na Hokkaido. Mam tutaj dzieci i wnuki. Tak więc jest to kraj, w którym zamierzam żyć do końca. Nie znam innych krajów, ale słuchając narzekań różnych osób mam wrażenie, że w Japonii żyje się dobrze. Państwo może nie tak szybko, ale jednak reaguje na postulaty obywateli. Na przykład teraz nowy rząd bierze pod uwagę dofinansowanie leków na raka, które do tej pory były bardzo drogie i nie były dofinansowane. Najbardziej mi odpowiada to, że tutaj wszystko można sprawnie załatwić. Żyję w Japonii tyle lat, a jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby nie było lekarza, czy urzędnika – wszystko jest i działa tak jak powinno, a zwłaszcza służba zdrowia. Ludzie są słowni i uprzejmi. Polska bardzo się zmieniła na plus w ciągu ostatnich lat, jednak tutaj jest moje miejsce na ziemi i tu pozostanę.
GPJ: Dziekuję za rozmowę.
HK: Ja również dziekuję.
Rozmawiała Ewa Maria Kido
Fot. 1 Z grupą uczniów języka polskiego (1997 r.)
Fot. 2 Przygotowania do pokazu gotowania polskich potraw
Fot. 3 Wystąpienie na sympozjum (Hokkaido)
Fot. 4 W Paryżu (2009 r.)
Fot. 5 Gazeta „Pole” wydawana przez „Towarzystwo Kulturalne Hokkaido-Polska” – numer jubileuszowy (nr. 77; 2012 r.)
Fot. 6 Medal przyznany Halinie Kumakurze z okazji 10-letniej działalności w Towarzystwie (29.11.1996 r.)
Fot. 7 Działacze Towarzystwa: od lewej – Nobuo Tomiyama, Rafał Rzepka, Kazimierz Kogut z żoną, Halina Kumakura (3.11.2012 r.)