gazeta.jp Polonia Japonica

Polonijny portal internetowy funkcjonujący w polsko-japońskiej przestrzeni międzykulturowej, prowadzony przez grupę Polek mieszkających, pracujących i działających w Japonii.

 

Galeria

A+ A A-

Rozmowa z Rafałem Rzepką – „Mój dom na Hokkaido” Wyróżniony

Oceń ten artykuł
(19 głosów)

R.jRzepka smallformat

Rafał RZEPKA

Jest adiunktem na Uniwersytecie Hokkaido, związany z tą uczelnią od 1996 roku. Na co dzień zajmuje się sztuczną inteligencją – programuje maszyny tak, żeby uczyły się od nas zdrowego rozsądku, rozumienia ludzkich emocji i zachowań oraz podejmowania moralnie słusznych decyzji. W jego Laboratorium Przetwarzania Języków Naturalnych studiuje aktualnie trzech rodaków, najmłodszy jest już dziesiątym z kolei Polakiem, który związał się z tą międzynarodową i interdyscyplinarną grupą naukową.

 

 

Gazeta.jp POLONIA JAPONICA: Kiedy w 2007 roku redagowałam „Gazetę Polską w Japonii”, która ukazywała się wtedy drukiem, zwróciłam się do Pana z prośbą o napisanie artykułu ma temat Polonii na Hokkaido. O tym, że jest Polonia na Hokkaido dowiedziałam się od Haliny Kumakury, która tam mieszkała przez 12 lat i w 1999 r. przeprowadziła się z powrotem do Tokio [1]. Z jej opowiadań wyłonił się obraz sympatycznej, zaprzyjaźnionej ze sobą i aktywnie działającej grupy Polaków. Z Pana artykułu dowiedzieliśmy się, jak przebiegają spotkania Polonii na Hokkaido oraz jak mieszkający tam rodacy popularyzują Polskę w Japonii [2]. Prowadził Pan wtedy, i nadal prowadzi stronę internetową Polonii na Hokkaido [3]. Od tamtej pory upłynęło sześć lat.

Na początku chciałabym zapytać, ile lat mieszka Pan już w Japonii i jak to się stało, że zamieszkał Pan na Hokkaido?

Rafał Rzepka: Łącznie to będzie trochę ponad 15, bez przerwy 14 lat. W 1996 roku przyjechałem jako japonista na roczne stypendium, żeby uczyć się japońskiego i to tutejsze Ministerstwo Edukacji wysłało mnie na „północne rubieże”, choć podczas wypełniania podania Hokkaido mi nawet przez myśl nie przeszło. Ale gdy w 1997 roku przejechaliśmy z żoną autostopem wszystkie prefektury (oprócz Okinawy), to wiedzieliśmy, że jeśli kiedyś do Japonii wrócimy, to właśnie na tę „najbardziej polską z japońskich wysp”, jak to zwykliśmy tu reklamować nasze miejsce zamieszkania. Gdy otrzymałem drugie stypendium, wybrałem uczelnię w Otaru, niedaleko Sapporo. Studiowałem tam kognitywistykę, ale ponieważ uczelnia nie prowadziła wtedy jeszcze kursów doktorskich, postanowiłem wrócić do Sapporo, na Uniwersytet Hokkaido. Niestety (wtedy byłem załamany) na wydziale nauk humanistycznych kazano mi zaczynać od kursu magisterskiego, więc zdecydowałem się na karkołomną zmianę i zdałem na kurs doktorski na inżynierii. Był tam profesor, który nie dość, że bez mrugnięcia zaakceptował moją (napisaną po japońsku) polską pracę magisterską, to zajmował się tematami, które chciałem zgłębiać (nawet tymi filozoficznymi), więc długo się nie zastanawiałem. Z perspektywy czasu widzę, że to było szczęśliwe posunięcie, bo zostałem doktorem inżynierii szybciej od moich „ścisłych” kolegów z roku i miałem większy niż oni dorobek w momencie, gdy okazało się, że w naszym laboratorium zwalnia się posada asystenta. Dostałem od ręki stały i bezterminowy kontrakt, co skłoniło mnie i rodzinę do zamieszkania w Japonii.

 

GPJ: Czy od razu zamieszkał Pan z rodziną i czy na początku napotykaliście Państwo na jakieś trudności związane z osiedleniem się w obcym kraju?
R.Rz.: Gdy przyjechałem w 1999 roku do Otaru, żona czekała w Polsce dwa miesiące, żebym pozałatwiał wszystkie sprawy, znalazł lokum i go choć trochę umeblował, bo każdy nam powtarzał - japońska biurokracja jest przerażająca. Po przyjeździe okazało się, że znalazłem mieszkanie w pół dnia, formalności załatwiłem w godzinę i miałem czas na spokojne zakupy najpotrzebniejszych rzeczy, łóżka, szafy, itp. Wszystko poszło jak z płatka, bo to był mój drugi pobyt, nie było bariery językowej i mniej więcej (teoretycznie, bo za pierwszym razem mieszkałem w akademiku) orientowałem się w sytuacji mieszkaniowej. Podobnie było po przyjeździe żony, która mogła spokojnie przyjechać ze mną zamiast czekać dwa miesiące. Jedyny problem z jej formalnościami był na Okęciu, gdyż nie chciano jej wypuścić z kraju z biletem w jedną stronę. Na szczęście miała moje dokumenty mówiące, że będę otrzymywał stypendium przynajmniej przez dwa lata i urzędnik w końcu dał się przekonać. Kiedy parę lat później pracowałem już w Sapporo, postanowiliśmy kupić mieszkanie i tu po raz pierwszy pojawiły się biurokratyczne „problemy” - nie chciano zarejestrować mojej pieczątki, bo „rozmijała się z prawdziwym nazwiskiem” (był to znak kanji na rzepkę, który potrafią odczytać tylko nieliczni Japończycy), a lokalny bank sam zasugerował, że nie mają doświadczenia z cudzoziemcami i w końcu kredyt zaciągnęliśmy w oddziale jednego z największych banków tokijskich. Nie przypominam sobie innych „trudności” (jeśli można te standardy znane z innych krajów tak nazwać) związanych z osiedleniem się w Japonii. Oczywiście bardzo pomaga wizytówka wykładowcy znanego uniwersytetu - często mnie dziwi ten przesadny respekt i czasami mam wrażenie, iż to taki delikatny przejaw „społecznej niesprawiedliwości” - na przykład ma się skróconą aplikację na stały pobyt (zamiast uzasadnienia wystarczy wydrukować listę swoich publikacji), a zaufanie jest jakby pół-automatyczne - najpierw w przedszkolu zaproponowano mi, żebym został przewodniczącym rady rodziców, a aktualnie reprezentuję wszystkich rodziców (PTA) w szkole podstawowej syna. Na zebraniach przewodniczących poznałem adwokatów, biznesmenów i innych wykładowców, a sam przejąłem posadę od głównego mnicha pobliskiej świątyni buddyjskiej. Jednak to „przesadne poważanie” nie wiąże się z przejawami wrogości czy zawiści - „sensei” jest zazwyczaj pozytywną postacią. Tak więc trudności związanych z osiedleniem nie było, z samym życiem też jeszcze nie. Na każdym kroku spotykam się z życzliwością i wsparciem, której w ogóle się nie spodziewałem przed przyjazdem - wszyscy mówili i pisali, że cudzoziemcom tylko rzuca się w tym kraju kłody pod nogi. Na pewno pomaga wizytówka, ale wydaje mi się, że ważniejsze od niej są otwartość i przyjazne podejście do drugiego człowieka. Gardzenie drugim człowiekiem tylko dlatego, że jest inny, nie przysporzy nam przyjaciół - zdawałoby się, że każde dziecko to wie, a wielu emigrantów, nawet tych posiadających japońskiego małżonka, skreśla całą nację, bo „oni nie myślą jak ja”. Większość trudności rodzi się w nas samych, trzeba o tym pamiętać, gdy się osiedla w obcej kulturze.

 

GPJ: Czym zajmuje się Pan zawodowo? Czy Pana żona także pracuje zawodowo?
R.Rz.: Moim głównym zajęciem jest praca na uniwersytecie, głównie naukowa, ale jako adiunkt muszę zajmować się nie tylko badaniami i prowadzeniem magistrantów i doktorantów, lecz również sprawami bardziej przyziemnymi, papierkologią, zakupami sprzętu, administracją. Żona Edyta uczy języka polskiego na tej samej uczelni, ale nie ma stałego kontraktu, więc odnawia go co rok. Ja dodatkowo wykładam na innych uczelniach i od czasu do czasu uczymy osoby prywatne języka polskiego. Jeśli chodzi o temat moich badań, to staram się ułatwiać maszynom zrozumienie człowieka, jego zachowań, mowy, zasad, którymi się kieruje, albo wydaje mu się, że się nimi kieruje. Oczywiście nie da się zrozumieć człowieka bez zrozumienia jego świata - materialnego, wewnętrznego, społecznego, itd., na dodatek my też nie do końca rozumiemy siebie samych, więc w zimnej maszynowej kalkulacji widzę szansę, żebyśmy mogli coraz lepiej rozumieć siebie samych. Można powiedzieć, że zawodowo zajmuję się łączeniem nauk humanistycznych ze ścisłymi.

 

GPJ: Pana syn urodził się w Japonii? W jaki sposób jest wychowany? Czy chodzi do japońskiej szkoły?
R.Rz.: Mikołaj skończył we wrześniu 10 lat i chodzi do zwykłej podstawówki dwie przecznice od domu. O szkole międzynarodowej w Sapporo nie słyszeliśmy wiele dobrego, więc wybór nie był trudny, szczególnie, że syn nie mówi zbytnio po angielsku, mimo, że uczył się na miejscu u native speakera. Stwierdziliśmy, że skoro mamy dłużej zostać w Japonii, powinien mówić po polsku i japońsku, więc wysłaliśmy go do przedszkola obliczając, że w ten sposób będzie miał równą styczność z obydwoma językami. Był to błąd, gdyż natężenie komunikacyjne jest znacznie większe, gdy się musi pertraktować z rówieśnikami, a gdy jest się w domu z rodzicami, gdzie przeważa słuchanie - czytane polskie książki, oglądane polskie bajki nie pomagają w budowaniu złożonych zdań i w artykułowaniu trudnych polskich słów tak, jak na to liczyliśmy, więc teraz syn mówi lepiej po japońsku niż po polsku. Im dziecko starsze, tym bardziej mu się nie chce dyskutować z rodzicami, więc naturalnie język rówieśników staje się naturalniejszy od języka, którym mówi się w domu. Nie pomaga też fakt, że oboje z żoną mówimy po japońsku, bo syn zdaje sobie sprawę, że jak zastąpi jakieś trudne albo nieznane mu polskie słowo, to pewnie i tak zrozumiemy - a jak go poprawiamy to już nie jest ten sam trening jak w przypadku przymusu przypomnienia sobie jaki ma miejsce podczas dorocznych wakacji w Polsce. Natomiast jeśli chodzi o wpływ japońskiego przedszkola i szkoły na charakter dziecka, to osobiście jestem zadowolony. Wydaje mi się, że pomogły one rozwinąć w dziecku empatię, odpowiedzialność, obowiązkowość, unikanie konfliktów, samodzielność, punktualność i wiele innych cech, których mnie moja szkoła nie uczyła, przynajmniej nie bezpośrednio. Oczywiście cały czas staramy się pokazywać dziecku różne kraje, różnice w podejściu do życia, a wakacje w Polsce otwierają mu oczy na wiele sposobów. W wielu przypadkach „zjaponizowanie” Mikołaja może niepokoić - wyrasta na chłopaka, który przestrzega zasad, nie kwestionując ich [śmiech]. Oczywiście to dopiero dziesięciolatek, więc jeszcze się nie martwimy, zwątpienie zazwyczaj przychodzi w trochę starszym wieku. Z drugiej strony może nasz niepokój jest niepotrzebny - nasza polska „permanentna podejrzliwość” wynika z tego, iż wychowaliśmy się w takich, a nie innych czasach i z góry zakładamy, że szkoła jest zła, że rząd coś ukrywa, a zasady są tylko po to, żeby nam uprzykrzyć życie. A ten, który nie wierzy w teorie spiskowe ma zapewne sprany mózg [śmiech].

 

GPJ: Prowadzi Pan w Japonii normalne życie rodzinne. Czy widzi Pan jakieś widoczne różnice pomiędzy przeciętną rodziną polską i japońską?
R.Rz.: Nie mam pojęcia, czy jest normalne, mam nadzieję, że za bardzo od normy nie odbiega [śmiech]. Prawdę mówiąc, nie posiadam wielu aktualnych danych o przeciętnej polskiej rodzinie. Moje programy badają wprawdzie przeciętne zachowania Japończyków, ale raczej koncentruję się na zachowaniu i uczuciach jednostek, więc żeby udzielić odpowiedzi muszę oprzeć się na obserwacjach paru znajomych rodzin po obu stronach globu. Co rzuca się w oczy… Na pewno wciąż japońscy mężczyźni są mniej aktywni w wychowaniu dzieci i życiu rodzinnym niż polscy, ale widzę, że kiedy starsi tatusiowie grają w weekend w golfa, młodsi zabierają dzieci na mecz, na ryby, na lody, itd. Polscy znajomi pracują coraz dłużej, często „zawalają” weekendy, czego jeszcze dwadzieścia lat temu prawie nie widziałem, więc prawdopodobnie dążymy do jakiegoś globalnego złotego (?) środka. W Japonii jest ta tendencja jedną z (w pewnym sensie) pozytywnych stron kryzysu - coraz częściej Japonki decydują się na pracę, więc automatycznie panowie czują się zobowiązani do podziału obowiązków domowych. Należy tu jednak zauważyć, że to nie tak, iż panie są tu niezadowolone z wyraźnych granic pt. „ja prowadzę dom i wychowuję dziecko, mąż zapewnia nam byt”. Połowie Japonek odpowiada prowadzenie domu i zarządzanie pensją małżonka. Zauważyłem, że dużo zależy od charakterów małżonków, nie tylko sytuacji finansowej czy statusu. Oczywiście najwięcej o stylu spędzania czasu z rodziną decyduje rodzaj pracy, często wyjście na niedzielnego golfa jest pół obowiązkiem, pół przyjemnością, więc nie spieszmy się z krytyką. Ja na szczęście mam nienormowany czas pracy i teoretycznie mógłbym pracować w domu, chodząc tylko na seminaria…
Z czasem, szczególnie jak się ma do czynienia ze statystykami, zaczyna się rozumieć, że „różnice”, o które Pani pyta, są bardzo powierzchowne i sztucznie wyolbrzymiane przez media, które liczą na czytelników, słuchaczy, widzów. itd. Musimy sobie zdawać sprawę, że w statystykach najczęściej Japończycy różnią się od Polaków kilkoma procentami - jeśli różnica wynosi paręnaście procent, zaczyna się sensacja pisana tak, jakby to było przynajmniej kilkadziesiąt procent. To nieprawda, że w Japonii nie ma biednych ludzi, a w polskich szkołach nie ma prześladowań. Powinniśmy się zastanawiać nad tym „jak to się dzieje?”, „jak temu zapobiec?”, a my nawet nie zadajemy sobie pytania się czy dany temat nie jest czasem globalnym fenomenem. Zamiast tego nasze leniwe umysły kończą na uproszczonych wnioskach typu „ależ to okropne”, „Japończycy to zboczeńcy”, „Amerykanie to głupcy”, itd. Niestety ze statystykami też jest tak, że można nimi manipulować, a dziennikarze lubią widzieć w nich to, co chcą zobaczyć, a nie to, co one mówią. Porównywanie statystyk jest szczególnie śliskie, bo gdy się przyjrzeć jak definiowane było np. „prześladowanie w szkole”, to się może okazać, że nagle między Anglią i Australią istnieje ogromna różnica w sposobie pytania dzieci o „bullying”, a niedawno w którymś artykule widziałem jak autor specjalnie wskazał na malutki przedział wiekowy, żeby pokazać „ogromną” różnicę w statystykach dotyczących samobójstw (liczba całościowa już tak sensacyjnie nie wygląda, więc by się nie sprzedała). Jak pokazywał m.in. noblista Daniel Kahnemann, nawet statystycy czy psychologowie popełniają błędy, które sami opisują w swoich pracach, więc trudno wymagać, żeby np. przeciętny internauta nie dawał się nabrać na opisy pojedynczych przypadków i nie wysuwał pochopnych wniosków na ich podstawie. Już wiele razy opisywałem jakąś różnicę między Polską i Japonią, a potem okazywało się, że sugerowałem się wyrazistymi dwoma przypadkami, z których zrobiłem sobie prywatną teorię, która okazała się przysłowiową kulą w płot. Myślę, że to dotyczy też innych dziedzin, miejsc i kultur. Zawsze widzimy i oceniamy wyraziste różnice, bo to one rzucają się w oczy i tracimy całościowy obraz rzeczywistości. W dobie Internetu widać nasze naturalne lenistwo i brak chęci zwątpienia - na pewno wielu Polaków mieszkających w Japonii musiało choć z raz obalać wśród znajomych jakąś internetową bzdurę. I tu jesteśmy na dobrej pozycji - sytuacja zmusza nas do zastanowienia się skąd się ta bzdura wzięła i czy czasem nie padamy ofiarami podobnych oszustw, gdy słyszymy sensację np. na temat innego kraju… Dlatego też staram się unikać odpowiedzi gdy nie znam tematu dość dobrze. W przypadku różnic między rodzinami za mało ich znam na tyle blisko, żeby wysnuwać jakiekolwiek wnioski o przeciętnej rodzinie. Mógłbym zgadywać, że pod jednym dachem mieszka więcej pokoleń w Japonii niż w Polsce, że młodzi dłużej zostają w domu rodzinnym zanim pójdą na swoje, że japońskie rodziny bardziej oszczędzają niż polskie, itd., ale pewności nie mam.

GPJ: Ma Pan także zapewne wielu znajomych czy zaprzyjaźnionych Japończyków. Jak Pan sądzi, czy łatwo jest nawiązywać bliższe kontakty z Japończykami? Czym się charakteryzują takie znajomości?
R.Rz.:
Trudno mierzyć czy definiować „przyjaźń” oraz „wielu”, ale nie narzekam na brak tubylców, którym ufam i mógłbym na nich liczyć w potrzebie. Nie widzę też żadnych barier, które uniemożliwiałyby mi nawiązywać bliższe kontakty między ludźmi z innych kultur (może oprócz językowych, gdy przebywam gdzieś, gdzie nie znam miejscowej mowy). Często słyszę, że ktoś strasznie czuje się w Japonii, Ameryce czy Egipcie, bo nie ma mowy o zaprzyjaźnieniu się z tubylcami. Dla mnie to brzmi jak wymówka od próbowania lub zapytania siebie samego czy czasem nasza definicja przyjaźni nie jest zbyt idealistyczna albo skrzywiona. Jeśli nawet czujemy się gdzieś wyobcowani, to zazwyczaj problem tkwi w nas, w naszym podejściu do człowieka z „zewnątrz”, a nie w nim samym. Ja na przykład kieruję się zasadą, którą stosował Tadeusz Boy-Żeleński i której nauczył mnie mój wychowawca w szkole podstawowej - „granicą mojej ojczyzny jest próg mojego domostwa”. Często też słyszę, że „zawsze będziesz tu tylko gościem” i dobrze rozumiem, co rozmówca ma na myśli. Na to, żeby „to miejsce za drzwiami” było trochę bardziej przyjazne, czy to jest inna dzielnica tego samego miasta, czy miasto po drugiej stronie globu, trzeba zapracować. Nawet jeśli dla Warszawiaka będzie się na zawsze „tym ze wsi” a dla Japończyka „gaijinem” to wciąż można mu (jeśli ktoś się tym przejmuje - przecież bycie „gościem” ma masę plusów) trochę zmienić „widzimisię” pokazując, że tak naprawdę niewiele się różnimy, a na miejscu, w którym mieszkamy, tak samo nam zależy. Łatwo się domyślić, że najwięcej narzekają ci, którym nic się nie chce zrobić w tym kierunku. Wiadomo nie od dziś, że mózg na drodze ewolucji został wyposażony w odruchy obronne i choćbyśmy nie wiem jak próbowali, to człowiek z innej grupy będzie wzbudzał nasz niepokój. Tylko że ten zwierzęcy odruch uczymy się uspokajać chłodnym rozumowaniem, który często nie działa bez nabytego doświadczenia. Wiem, że nie jest to łatwe, ale skoro nasze zmysły manipulują nami, dlaczego nie dowiedzieć się jak działają i przestać być ich niewolnikami? Życie na emigracji i interdyscyplinarna dziedzina nauki, którą się na co dzień zajmuję, uświadamiają mi co krok jak przedziwne wbudowane mechanizmy, często dla obrony lub dla oszczędności przetwarzania informacji, płatają nam figle i powodują, że nawet delikatne, nieświadome spostrzeżenia budują prywatne opinie, których będziemy potem za wszelką cenę bronić. Wszyscy popełniamy tzw. „błędy atrybucji”, które są naturalnym efektem działania naszego mózgu, który nie chce się bawić w głębsze zastanawianie się nad tym, co widzimy. Na przykład, gdy widzimy siorbiącego makaron Japończyka, włącza się nam w podświadomości wspomnienie karcącej nas mamy i nawet jeśli wiemy o tym zwyczaju i myślimy, że już go tolerujemy, to umysł i tak rejestruje ten widok jako negatywny bodziec. Ale oprócz tego „zwierzęcego” poziomu percepcji posiadamy jeszcze takiego „zastanawiacza”, którego czasem bardzo trudno włączyć - z braku czasu, z lenistwa, itd. Na przykład potrafi on zadać sobie pytanie - „ciekawe, czy on też byłby tak zniesmaczony, gdybym schładzał zupę nie siorbaniem, ale dmuchaniem na nią?”. Często pytam o konkrety, gdy ktoś np. komentuje poziom japońskiej telewizji. Okazuje się, że najczęściej cudzoziemcy budują opinie o programach telewizyjnych na podstawie wybranych reklam i fragmentów istniejących w sieci jako memy, a prawie w ogóle nie znają ramówki i sensu najpopularniejszych programów. „Najpopularniejszy program to jest chyba ten, co się piorą po tyłkach w Sylwestra”, powiedziała mi ostatnio jedna Polka. „Totalny bezsens”, dodała. Gdy jej powiedziałem, że tam występują znani celebryci, aktorzy czy piosenkarze, to jej nie przekonało. Ale gdy poprosiłem, żeby spróbowała sobie wyobrazić członków najpopularniejszych kabaretów próbujących nie śmiać się z sytuacji, gdzie na przykład Katarzyna Figura wsiada do autobusu wraz ze Zbigniewem Wodeckim i po krótkiej sprzeczce o wpływ polskiego naturyzmu na poziom kabaretów wyrzuca swojego rozmówcę z pojazdu. Sam humor jest może slapstickowy, ale ktoś, kto nie zna twarzy i życia znanych Japończyków nie jest w stanie odnaleźć w takim programie ani zaskoczenia, ani autoironii, czegokolwiek… Tak samo jest z przyjaźnią - ona jest bazowana na wspólnocie - czy to wspólnych przeżyć, czy miejsca, czy też hobby. Trudno znaleźć przyjaźń, jeśli nie mamy i nie chcemy mieć nic wspólnego z otaczającymi nas ludźmi, nie chcemy zrozumieć z czego się śmieją i czym się smucą.

 

GPJ: Pracuje Pan na uczelni - Uniwersytecie Hokkaido [4]. Jest wiele różnych i przeciwstawnych opinii na temat tego, jak się w Japonii pracuje. Jedni uważają, że Japończycy są nieefektywni w pracy, zbyt długo przebywają w miejscu pracy, że nie są twórczy, a inni z kolei podkreślają wspaniałą organizację pracy i dobre stosunki – co Pan sądzi na ten temat? Ja się Panu pracuje z Japończykami?

R.Rz.: Na pewno wektor pracy w Azji ma inne wartości w wymiarach „ważność” czy „przywiązanie” i nie jest tak odległy od wektora „rodziny” tak jak w przypadku np. krajów postkomunistycznych, gdzie do niedawna panował wzorzec „tylko frajer pracuje więcej niż trzeba”. Jeśli w skali światowej jest to odchył w jedną stronę, to wzorzec japońskiego „przywiązania do pracy” może być traktowany jako odchył w drugą. No bo po co siedzieć w pracy ponad 12 godzin, kiedy mózg już nie jest wydajny? Ale jeśli się spojrzy na konfucjańskie priorytety i bliskość obu wektorów (na zasadzie - „jeśli Twoja firma nie będzie szczęśliwa, twoja rodzina również nie będzie”), to zaczyna patrzeć się na problem trochę inaczej. Po latach widzę, że tu nie chodzi o wydajność, ale bardziej o poczucie zespołowości w tej „drugiej rodzinie”, nawet jeśli ona przejawia się jedynie we wspólnym spaniu na biurkach. Z jednej strony widzę duży spadek tego „przesiadywania do późna” odkąd kryzys położył kres płaceniu za nadgodziny w wielu firmach (za darmo to się można przespać w domu), a z drugiej mam do czynienia ze współpracownikami z Zachodu, którzy nie popierają mojego wyganiania studentów z laboratorium - według nich bez spartańskiego podejścia japońskich szefów wyniki są słabe bez względu na szerokość geograficzną. Ja jestem za dążeniem do globalnego złotego środka i propaguję krótszy dzień pracy oraz wykorzystywanie urlopów, wierząc, że przyszłe pokolenia nie będą przesiadywać w pracy dla „atmosfery wspólnoty”, gdyż wierzę, że może ona być uzyskana przez wspólne sukcesy uzyskane w osiem, a nie szesnaście godzin dziennie. Ale szczerze mówiąc - nie wiem, czy do końca propaguję dobrą rzecz, czy nie robię czegoś na siłę, bo mnie akurat tak się wydaje, a nie inaczej…
Jeśli chodzi o samą pracę, to trafienie na bardzo nieefektywnych i mało twórczych Japończyków jest zapewne tak samo prawdopodobne jak szansa na spotkanie podobnych pracowników na Zachodzie. Wbrew pozorom praca, gdzie twórczość, a nie odtwórczość, grają kluczową rolę - jest rzadsza niż się może wydawać. „Oni potrafią tylko małpować” to chyba najczęstszy z najśmieszniejszych stereotypów jakie słyszę o Japończykach, którzy składają więcej patentów niż Amerykanie i wprowadzili na rynek tyle nowego przez ostatnie kilkadziesiąt lat, że trudno zliczyć, ale ciągnie się ta opinia sprzed dekad aż do dziś - przez to przechodzą również inne azjatyckie tygrysy i trudno coś na to poradzić - zapewne same się wybronią. Z atmosferą pracy jest podobnie jak z organizacją - można trafić na różnych pracodawców i nawet jeśli atmosfera i stosunki będą trochę lepsze lub gorsze niż w którymś zachodnim państwie, to nie wierzę, żeby to były różnice o statystycznym znaczeniu. Można trafić do niemądrze zarządzanej firmy w Japonii, w Polsce, na Madagaskarze. Można też, w tych samych krajach, trafić na zatrudnienie swoich marzeń. Radzę nie szukać na siłę różnic tam, gdzie ich nie ma oraz zrobić odpowiedni wywiad środowiskowy zanim zacznie się gdzieś pracować. Pracowałem krótko dla paru japońskich firm i nie znalazłem tego, czego szukałem. Za dużo dociekam, jestem straszną gadułą i lubię badać, więc większość firm, bez względu na kraj, nie miałoby ze mnie większego pożytku, chyba, że dołączyłbym do działu badawczo-rozwojowego jakiejś korporacji lub do instytutu badawczego. Zresztą taki był mój plan zanim zaproponowano mi pracę na uniwersytecie.

 

GPJ: W jaki sposób jest Pan zaangażowany w działalność polonijną? Jaki jest cel Pana działalności oraz całej grupy polonijnej na Hokkaido? Skąd się wziął pomysł środowych spotkań Polaków w Sapporo i jak długo one już trwają? W jaki inny sposób mieszkający na Hokkaido Polacy utrzymują ze sobą więzi?

R.Rz.: Staramy się z żoną utrzymać ciągłość spotkań i imprez, trzymać ludzi razem. Po tylu latach niewielki to wysiłek, po prostu zmieniamy w mailach na listę polonijną daty i miejsca [śmiech]. Od ostatniego wywiadu wyklarowały się nowe tradycyjne imprezy, więc teraz oprócz cotygodniowych obiadków środowych mamy w roku około sześciu stałych wyjść lub wypadów, oczywiście nie licząc domówek i okazyjnych imprez typu koncert lub ostatnie odsłonięcie popiersia Bronisława Piłsudskiego. Regularne spotkania, bodajże comiesięczne, rozpoczęła chyba pani Halina Kumakura, potem nieregularnie spotykali się w (przeważnie w czwartki) polscy naukowcy z inżynierii, rolnictwa, slawistyki. Kiedy w 2001 żona zaczęła pracę na uczelni dopasowaliśmy dzień spotkań pod jej zajęcia i zaczęliśmy się spotykać regularnie w środy w samo południe na drugim piętrze Stołówki Centralnej (przy okazji zapraszamy każdego serdecznie!). W tym tygodniu spotykamy się po raz 662 - bardzo szybko ten czas zleciał. Z okazji 500-nego Obiadku Środowego Ambasada oraz Towarzystwo Hokkaido-Polska pomogły nam zorganizować uroczystą kolację, za którą chciałbym raz jeszcze podziękować sponsorom… Jaki jest nasz cel? Oczywiście najważniejsze jest dla nas utrzymanie kontaktów z rodakami i pośrednio z Polską, gdyż wielu nowo przybyłych, choćby na krótko, jest dla ans skarbnicą wiedzy i stanowi taki bezpośredni barometr nastrojów w kraju, coś, czego nie wyczytamy z prasy. Ważna jest też pomoc dla osób, które nie znają japońskiego, mają kłopoty z załatwieniem spraw urzędowych czy nie radzą sobie z trudniejszymi zakupami lub wynajęciem lokum. Śmiejemy się, że czasem stajemy się Środowym Konsulatem, ale każdy, który uzyskał pomoc wcześniej, chętnie pomaga kolejnym osobom, a ci, którzy wyjeżdżają przekazują informacje przyszłym przyjezdnym. Są wśród nas osoby, które wybrały Sapporo między innymi ze względu na spokojniejszy start i mniejszy stres związany z przystosowaniem. Oczywiście działa to w obie strony, bo nam też jest raźniej gdy liczebność wzrasta. Pożegnania są rzecz jasna ciężkie, ale w wielu przypadkach opuszczający nas wracali, nawet po kilka razy, kontakty nie urwały się, odwiedzamy się podczas wizyt w kraju. W sierpniu 2014 planujemy spotkanie byłych Polonusów z Sapporo mieszkających teraz w Krakowie i okolicach, w którym weźmie udział, jak dobrze pójdzie, jakieś piętnaście osób.

 

GPJ: Jak Pan sądzi, dlaczego Polonia na Hokkaido jest ze sobą zaprzyjaźniona i nie ma tam takich niezbyt życzliwych stosunków, jakie cechują tokijkie środowisko polonijne? Czym się charakteryzuje Polonia na Hokkaido?

R.Rz.: Przypuszczam, że gdyby nas było paręset osób, to też byśmy się rozgrupowali [śmiech]. Na pewno łatwiej jest małej grupie trzymać się razem i w przyjaźni, bo wtedy jest się trochę emocjonalnie zaszantażowanym sytuacją - obrażę się na „rodzinkę”, to nie będę miał innej. A tak na poważnie, to musi być luźny, nieprzymuszony ruch, gdzie nikt nie czuje się odizolowany, chyba, że akurat tego chce. Tu egzamin świetnie zdaje lista mailingowa, na którą zapisujemy każdego chętnego Polaka, który przyjeżdża na dłużej niż miesiąc, czy dwa (oczywiście on musi nas najpierw znaleźć, albo my jego). To, że się odnajdujemy, również jest zasługą Internetu i strony, którą prowadzę („prowadzę” to może zbyt duże słowo, ma ona przede wszystkim pomagać się odnaleźć niż informować). Następnym spoiwem było zorganizowanie wspólnych polonijnych imprez wspomnianych wcześniej. Od czasu do czasu „mocniejsza dyskusja” się nam trafia, ale przeważnie dogadujemy się po wymianie zdań, nie obrażamy się na siebie, po prostu się dzięki temu lepiej poznajemy. Rozmowa dla mnie jest tu kluczem - mój wspomniany wcześniej wychowawca ze szkoły podstawowej zwykł mawiać za Kotarbińskim - „nawet jeśli zostaniesz profesorem, to i tak nie uznam cię za inteligentnego, jeśli nie będziesz potrafił rozmawiać z każdym”, więc staram się moderować naszą listę mailingową i na spokojnie dochodzić dlaczego ktoś np. krytykuje jakieś przedsięwzięcie. Nie zawsze mi się to udaje, ale staram się zrozumieć i bronić. Najłatwiej jest odgrodzić się od osoby z innego kręgu - czy społecznego, czy kulturowego i unikać go kiedy to tylko możliwe, ale takie pójście na łatwiznę nie pomaga scalaniu grupy. Myślę, że najczęściej brakuje nam wyrozumiałości. Należy pamiętać, że Polacy mają kompleksy i przykre doświadczenia wynikające z takiej, a nie innej (niedalekiej) przeszłości i wielu innych czynników. Gdy przyjeżdżamy do takiego kraju jak Japonia, to ciężko nam pojąć, że np. pracodawca nie chce naszej zguby, że w sklepie nikt nie chce nas oszukać, a w urzędzie ograbić albo jak najszybciej zbyć. Jesteśmy do tego tak przyzwyczajeni, że na siłę zaczynamy szukać drugiego dna. Do osłabienia tego odruchu potrzebne są jednostki, które potrafią podważyć hipotezę albo zasiać niepokój u krytykującego - tu trochę pomaga nam to, że połowa z nas to naukowcy, więc łatwiej o „słuchajcie, nie można dojść do takiego wniosku na podstawie tego jednego wydarzenia” albo „a może oni to robią, bo chcą…”, „słuchajcie, 48% ludzi tak ma”, itd. Pobyt zagranicą sprzyja przyglądania się sobie i ludziom w nowym świetle, jednak nowe spojrzenie wymaga nie tylko czasu, ale i wiedzy. Dlatego rozmowy w polonijnym gronie są bardzo cenne, bo służą wymianie doświadczeń. Łatwo poznać kogoś, kto dopiero przyjechał do Japonii po ilości wyrażeń typu „ale bezsens z tym X!”, „czy oni oszaleli z tym Y?”, „przecież to Z to jakiś koszmar”. „Stara gwardia” może skreślić kogoś takiego, machnąć ręką i odwrócić się od „nowicjusza”, albo może wytłumaczyć dlaczego tak jest, może sprowokować narzekającego do myślenia lub sprawdzenia słuszności swoich założeń. Na przykład niewielu narzekających na, przykładowo, przepisy emigracyjne, miało wiele do czynienia z takowymi w innych krajach, nie mówiąc o własnym. Narzekanie, jeśli nie nachalne, uwaga, jest naturalne i pozytywnie wpływa na narzekającego. Oczywiście do takich działań trzeba cierpliwości, ale sprowokowanie „nowego” do myślenia i dochodzenia przyczyn bardzo się opłaca - być może to on dojdzie jutro do tego, czego przyczyn jeszcze nie poznaliśmy. Kiedyś w rozmowie z Polonią tokijską usłyszałem, że oprócz podziału na „stare wygi i świeżaków” istnieje jeszcze dość żywy podział na „realistów i japonistów”. Myślę, że ignorowanie japonistów jako nieszkodliwych miłośników Japonii, którzy nigdy nie dostrzegą jej ciemnych stron jest błędem taktycznym. To oni znają język i z definicji powinni być „badaczami Japonii”. Wykorzystajmy ich, żeby zbadali to, czego nie rozumiemy, albo o czym mamy sprzeczne informacje. Reasumując – mądrość grupy często tkwi również w różnorodności, nie tylko w silnym poczuciu wspólnoty, więc mogę doradzić jedną trudną rzecz - nie twórzmy klik ludzi podobnych do siebie samych.

 

GPJ: Jak wyglądają kontakty środowiska polonijnego z „Towarzystwem Kulturalnym Hokkaido-Polska” [5]. Z jakimi innymi organizacjami, czy instytucjami japońskimi współpracuje Polonia na Hokkaido?

R.Rz.: Nasze kontakty z Towarzystwem są, szczególnie ostatnio, bardzo żywe. Jesteśmy zaangażowani w rozmaite imprezy organizowane przez Towarzystwo, któremu właśnie stuknęło 25 lat i zostało odznaczone orderem MKiDN za działalność propagującą polską kulturę na Hokkaido. Pomagamy jak możemy, jeśli na przykład organizowany jest doroczny już festiwal filmu polskiego, reklamujemy, rozprowadzamy bilety, „pracujemy” w dniu festiwalu jako bileterzy. Towarzystwo wie, że dla większości z nas bilety, np. na koncerty fortepianowe, są zbyt drogie, więc przeważnie przeznacza dla nas pulę darmowych wejściówek. Co roku jesienią zapraszają nas na wspólną imprezę po walnym zjeździe członków zarządu. Staramy się odwdzięczać jak możemy, ale to zdecydowanie my jesteśmy rozpieszczani, nie na odwrót. Inne organizacje, np. miłośników filmu, Chopina czy tańców ludowych, współpracują z Towarzystwem, więc pośrednio mamy też styczność z innymi grupami, jednak związki z nimi są raczej luźne. Najwięcej Polaków zaangażowanych jest co roku w czerwcowe „Popołudnia z Poezją”, podczas których deklamujemy, gramy, śpiewamy, itd. Wtedy mamy najlepszą okazję, żeby się odwdzięczyć - nie tylko artystycznie, ale i kulinarnie - piekąc dla uczestników polskie ciasta.

 

GPJ: Czy fakt, że ambasada RP znajduje się w Tokio stanowi duży problem dla Polaków zamieszkałych na Hokkaido? Czy w wypadku załatwiania spraw urzędowych, np. nowego paszportu, trzeba przyjechać do Tokio, aby osobiście złożyć wniosek paszportowy? Czy ambasada utrzymuje ścisły kontakt w Polonią na Hokkaido?

R.Rz.: Aż tak często paszportów nie zmieniamy, ale jak się dzieci gęsto rodzą (mieliśmy już dwa „baby boomy”), to temat przymusu osobistego stawienia się w Tokio wraca na tapetę jak kwestia zdalnego udziału w wyborach. Z roku na rok zaangażowanie i zainteresowanie Ambasadą naszymi sprawami rośnie w niesamowitym tempie, do tego dzisiejsza troska i „ludzka twarz” urzędników z Tokio wydaje się być zupełnie inna niż przed dekadą. Kilka dni temu Konsulat nagiął swoje zasady, żeby pójść mojej rodzinie na rękę, czego nie uczynił przed wieloma laty. Korzystając z okazji bardzo chciałbym pozdrowić i podziękować wszystkim, którym narobiliśmy przy okazji kłopotu. Przez pierwsze 10 lat pobytu w Japonii Ambasada wydawała się nam takim odległym bytem, z którym ma się do czynienia jedynie podczas wymiany paszportu czy narodzin dziecka. W przeciągu ostatnich paru lat sytuacja się diametralnie odwróciła i nawet liczymy już na drugą polską rzeźbę śniegową podczas słynnego sapporzańskiego festiwalu śniegu - coś, co kiedyś uważaliśmy za odległą fantazję, ma teraz aktualny kształt. Korespondencja z Ambasadą, zaproszenia, wymiana informacji i realna pomoc to dla nas radosna „nowość”, która nas bardzo cieszy. Niestety, z naszej strony, również ze względu na liczebność, niewiele możemy dać w zamian…

GPJ: Jak według Pana Japonia zmieniła się w ciągu ostatnich kilkunastu lat?

R.Rz.: Skłamałbym, gdybym powiedział, iż zmieniła się jedynie Ambasada RP [śmiech]. Ale prawdę mówiąc niewiele przychodzi mi do głowy. Może właśnie ta stabilność i brak większych zwrotów czyni ten kraj przewidywalnym i tym samym spokojniejszym? Zdaje się, że coraz większa liczba kolegów z pracy wraca do domu o 17-tej, na dodatek kryzys zamroził pensje w budżetówce, więc odgórnie zmuszani jesteśmy do brania podwójnej ilości dni urlopowych (kiedyś był przymus 3 dni, w tym roku muszę wziąć 6 dni urlopu). W przyszłym roku biorę rekordowy miesięczny urlop i kiedy zapytałem kolegę co o tym myśli, stwierdził, żebym brał jak najwięcej, bo wtedy innym też będzie łatwiej sięgać po swoje 40 dni płatnego urlopu. Tak więc grupowa presja być może odrobinę zmaleje, szczególnie, że coraz większa ilość cudzoziemców zatrudniana jest przez uniwersytety… Chcielibyśmy pokazać, że można z porównywalnymi efektami pracować krócej, ale z drugiej strony nie możemy wymagać, żeby zmiany nastąpiły z dnia na dzień. Nie możemy też zakładać z góry, że nowa równowaga między rodziną, a pracą zapewni więcej satysfakcji pracownikowi i poczucia szczęścia jego rodzinie. Dotychczasowe doświadczenia podpowiadają mi, iż nasze indywidualne definicje szczęścia nie do końca są zgodne z definicjami innych i założenie o jej uniwersalności jest wynikiem kolejnej iluzji kognitywnej.

 

GPJ: Czy Japonia jest krajem, w którym żyje się Panu wygodnie i czy pragnie Pan tu pozostać na stałe?

R.Rz.: Tak, bardzo chwalę sobie bezstresowość i wygodę życia w Japonii, nie narzekam, że akurat ten kraj jest aktualnie najbliżej granicy progu mojego domu. Jestem typem człowieka, który pewnie pokochałby każde miejsce na świecie (jedno wcześniej, inne później), ale kieruję się zasadą, iż podejście „wszędzie lepiej gdzie nas nie ma” jest błędne i człowiek powinien nauczyć się doceniać to, co ma, gdzie jest i co go łączy z tym, gdzie jest. Nawet dziecko wie, że nie ma na świecie miejsc idealnych, ale dusza (a dokładnie płat czołowy naszego mózgu) płata nam figle i zawsze widzimy w opisach innych miejsc albo same superlatywy, albo same najgorsze rzeczy, żeby sobie coś wmawiać - albo, że mieszkamy w najlepszym możliwym miejscu, albo w najgorszym, w zależności gdzie się znajdujemy, jaka jest nasza sytuacja, jaki mamy charakter i czego w życiu doświadczyliśmy. W rzeczywistości każde miejsce, praca, dom, nawet rodzina - to są sumy wektorów - zarówno dodatnich, jak ujemnych. To, że zmienimy kraj na taki, gdzie się mniej pracuje, może oznaczać, że na przykład sklepy nie będą otwarte do późna, itd. Modlimy się w duchu o zmianę jednej rzeczy, nie zastanawiając się nad tym, że możemy za to zapłacić skróceniem pozytywnego wektora w innym miejscu. W tej chłodnej kalkulacji znajdziemy również odpowiedź na pytanie, dlaczego nie ma miejsc idealnych - właśnie dlatego, że wielkości poszczególnych plusów jest misternie powiązaną z wielkościami minusów misterną siatką zależności. Bardzo często piszą do mnie młode osoby zastanawiające się nad wyjazdem do Japonii i pytają czy to możliwe, że jedyni zadowoleni z życia w Japonii mieszkają na Hokkaido. To nie tak, po prostu o Złym się łatwiej pisze, o Złym się chce czytać, każdy kto obserwuje upadek poziomu internetowych newsów na pewno o tym wie. Do tego dochodzi efekt tzw. „bańki filtrowej” Eliego Parisera, która polega na tym, że wyszukiwarki i serwisy społecznościowe nie pomagają nam znaleźć informacji, które nie pasują do naszego modelu użytkownika i zostajemy nieświadomie odcięci od „drugiej strony medalu”, od informacji, do których rzadziej zaglądamy, od znajomych, których opinie różnią się od naszych. Na początku też się zastanawiałem dlaczego „stara gwardia” Polonusów (niezależnie od kraju) przeważnie nie stara się robić pozytywnej prasy miejscu, w którym przyszło im mieszkać (np. prowadząc bloga o kraju zamieszkania). Parę osób nawet o to zapytałem - jedni stwierdzili, że każdy musi przejść przez wszystkie fazy braku zrozumienia i pomaganie jest nieedukacyjne. Inni, że to znacznie lepiej dla nas, żeby bariera stereotypu chroniła nas przed lekkomyślnymi emigrantami, którzy są zdolni tylko do powierzchownych ocen i nie powinni opuszczać swoich domostw w kraju. Z drugiej strony nie raz na własnej skórze doświadczyłem jak trudne może być tłumaczenie komuś, że Japonia nie odbiega aż tak od innych krajów zachodnich, kiedy każdy „lepiej wiedzący” ma pod ręką kilkadziesiąt linków do zdjęć jakichś tam anomalii Kraju Kwitnącej Wiśni. Rzecz jasna, jeśli byłoby to możliwe, najłatwiej by było kazać komuś zamieszkać w Japonii choćby na miesiąc, żeby umożliwić mu obalenie 2/3 memo-mitów, jak to je nazywam, nawet bez znajomości japońskiego. To by dało takiej osobie sporo do myślenia. Należy jednak pamiętać, iż każdy ma inny charakter i jeśli wyłączy w sobie tryb „badacza”, to wtedy zaczęłyby się kłopoty i powielanie stereotypów. Znam nawet japonistów, którzy dopiero po założeniu rodziny i osiedleniu się w Japonii nagle odkryli, że ich charakter zupełnie nie nadaje się do emigrowania dalej niż kilkanaście metrów od domu rodziców. Zaczynają nienawidzić otoczenia, krzywdzą siebie, rodzinę, kolegów, a w krąg nienawiści wciągają podobnie odczuwających rodaków. Grupy takie (różnych narodowości) wzajemnie się nakręcają, są aktywne, dlatego internauci mają wrażenie, że musi być bardzo źle, skoro wszyscy mówią źle. Zapominają, że sensacja przysparza więcej „lajków”, więcej kliknięć, większy zarobek, popularność, itd. Pamiętajmy więc o tym, gdy będziemy czytać kolejne niesamowite rzeczy o jakimś kraju. Pamiętajmy też o włączaniu wyobraźni. Wczoraj przeczytałem, że jedną z najbardziej denerwujących cudzoziemców rzeczy w Japonii są święta Bożego Narodzenia. Cóż, zapewne randkowa Wigilia denerwuje każdego Polaka tak jak polski nierodzinny Sylwester może zdenerwować Japończyka, tylko czy zawsze mamy czas i umysłowe chęci na chwilowe „odwrócenie kota ogonem”? Tej sekundy zadumy życzę każdemu czytelnikowi gazety.jp!

 

GPJ: Dziekuję za rozmowę.

R.Rz.: Ja również dziekuję.

Rozmawiała Ewa Maria Kido

 

1. Hanami

Fot. 1 Co rok, w okolicach Golden Weeku, spotykamy się, żeby podziwiać kwiaty wiśni. I nie tylko.

2. Juwenalia

Fot. 2 Od kilku lat regularnie organizujemy polskie stoisko z jedzeniem podczas Juwenaliów uniwersytetu Hokkaido.

 

3. Sesja zdjeciowa

Fot. 3 Niedawno miejscowi Polacy licznie wzięli udział w sesji zdjęciowej.

4. Obiad

Fot. 4 Każdej zimy, pan Nobuo Tomiyama, weteran zacieśniania związków Polaków na uniwersytecie Hokkaido z Towarzystwem Hokkaido-Polska, zaprasza polskich naukowców na wspólny obiad. Na zdjęciu pamiątka z tegorocznego, już dwudziestego takiego spotkania.

5. Zabawa

Fot. 5 Jeden z dorocznych wypadów sylwestrowych. Oprócz witania nowego roku i zwiedzania danej miejscowości, atrakcją drugiego wieczoru jest zabawa w kalambury.

6. Wigilia

Fot. 6 Nic nie łączy Polonusów tak, jak wspólna Wigilia czy Wielkanoc. Na zdjęciu Wieczerza sprzed roku.

 

 

[1] Kido, E. M. (2013). „Rozmowa z Haliną Kumakurą. Japonia – moje miejsce na ziemi”, gazeta.jp POLONIA JAPONICA.

 

[2] Rzepka, R. (2007). „Polonijna familia z Hokkaido”, „Gazeta Polska w Japonii” nr. 5(56).

 

[3] Strona Polonii na Hokkaido: http://ark2.media.eng.hokudai.ac.jp/PolacySapporo/Polonia_Sapporo/News/News.html

 

[4] Uniwersytet Hokkaido (Hokkaido University; Hokkaidō Daigaku) - potocznie nazywany Hokudai.

 

[5] „Towarzystwo Kulturalne Hokkaido-Polska” (Hokkaidō Pōrando Bunka Kyōkai 北海道ポーランド文化協会) powstało w 1987 r. na Hokkaido.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zaloguj się, by skomentować
© 2013 www.polonia-jp.jp

Logowanie lub Rejestracja

Zaloguj się