Galeria
Wigilia – magiczna, święta noc. Pełna rodzinnego ciepła, spędzana w otoczeniu najbliższej rodziny przy stole zastawionym tradycyjnymi potrawami, dobrze znanymi i pamiętanymi od czasów dzieciństwa. Za oknem bielutki śnieg, a przy oknie radosna i strojna choinka, pod nią pięknie opakowane prezenty. Po wieczerzy może Pasterka, modły i śpiewy w dobrze znanym języku. Tradycyjny i dobrze znany rytuał, swojskie otoczenie. Wizja jak z bożonarodzeniowej pocztówki. Pielęgnujemy ją usilnie, bo jest nam niesłychanie potrzebna. Nie będę używać wielkich słów, bo myślę że wszyscy wiedzą, o co chodzi.
A jak wygląda Wigilia, jeśli mieszka się poza kręgiem polskiej tradycji? Jeśli połowa najbliższej rodziny to cudzoziemcy? Wigilia bez śniegu, polskiego śledzia i rodzimego języka? Powiedziałabym, że wygląda bardzo podobnie jak w Polsce. Idę o zakład, że Wigilia wielu Polaków mieszkających w Japonii jest przede wszystkim próbą odtworzenia tego, co zna się z Polski, polskiego rytuału. W okresie przedświątecznym zaczynają się gorączkowe poszukiwania produktów - gdzie kupić buraki, grzyby, mak? Przygotowanie tradycyjnych, polskich potraw wigilijnych wymaga podwójnego wysiłku. Może te specyficzne, polskie potrawy wcale nie smakują naszym cudzoziemskim rodzinom? Nie szkodzi. Nawet jeśli na wigilijnym stole pojawi się sushi zamiast tradycyjnego śledzia i karpia, to co się stanie? Czy to grzech? Nie. Przecież największy sens Wigilii i tak leży na tym pustym talerzu, który przygotowuje się dla „niespodziewanego gościa”.
Bywają też zupełnie inne Wigilie. Spędzone w drodze, w samolocie, w zupełnie obcym i nieznanym kraju, wśród ludzi mówiących niezrozumiałym językiem albo wśród przyjaciół, którzy mają zwyczaje odmienne od polskich. O takich Wigiliach piszemy dzisiaj. Niekoniecznie były one smutne lub nostalgiczne, jedynie nietypowe i właśnie dlatego dobrze je pamiętamy, a naszymi wspomnieniemi chcemy dziś podzielić się z Państwem.
Życzę Państwu wesołych, zdrowych i szczęśliwych Świąt Bożego Narodzenia, gdziekolwiek je Państwo spędzają.
Renata Mitsui, redaktor naczelna POLONIA JAPONICA
Joanna Sato
Jedna gwiazda, trzy opłatki, tysiąc choinek...
Ta pierwsza gwiazda wigilijnego wieczoru jest na wyciągnięcie ręki. Tuż za oknem samolotu. Mruga do mnie i przypomina, że czas siadać do wigilijnego stołu. Odpowiadam więc jej uprzejmie, że przy świątecznym stole usiedliśmy wczoraj, w wigilię Wigilii, w naszym tokijskim domu. Połamaliśmy się opłatkiem, zjedliśmy dwa wigilijne dania. Na więcej nie wystarczyło czasu. Trzeba było wrócić do pakowania walizek na bożonarodzeniowy wyjazd.
Lądujemy w Monachium. W lotniskowej poczekalni moja polska rodzina wyławia naszą krótką obecność na elektronicznych łączach i macha do nas, na ekranie komputera, opłatkiem. Dzielimy się więc z nimi naszym drugim wigilijnym opłatkiem, a ja przez moment czuję ukłucie w sercu: przecież powinnam być tam, przy tamtym wigilijnym stole... Wtedy znów zauważam wigilijną gwiazdę. Mruga za oknem poczekalni i zdaje się mówić: dla wszystkich świecę jednakowo i potrafię dzielić się swoją obecnością, w każdym miejscu...
Wsiadamy do kolejnego samolotu, którym dolatujemy do celu naszej podróży. Wiedeń - bo to właśnie tutaj spędzamy operowo-muzyczne Święta - wita nas mrozem i tysiącem błyszczących, rozświetlonych choinek ulicznych dekoracji. W hotelowym pokoju czeka na nas niespodzianka: mały, pachnący Bożym Narodzeniem austriacki stollen. Dzielimy się przy nim naszym trzecim opłatkiem. Wychodzimy na krótki, wigilijny spacer. Na wiedeńskich ulicach nadal błyszczy tysiąc choinek. Mimo tego ziemskiego blasku, na pogodnym, miejskim niebie widać gwiazdy. Wsród nich znów mruga do mnie ta wigilijna. Uśmiecham się więc do niej, dziękuję za jej obecność i proszę: zamrugaj do mnie za rok, pozwól odnaleźć się na niebie przez kolejne lata i przypominaj, że Wigilia może wydarzyć się wszędzie - między niedopakowanymi walizkami, na lotnisku, w hotelowym pokoju...
Urszula Styczek
Pośród laotańskich przyjaciół
Od ponad dwudziestu lat mieszkam w Japonii. Nie każdą Wigilię mogę spędzić z rodziną w Polsce, a jako że mam parę dni przerwy na uniwersytecie, gdzie pracuję, staram się czasem wyrwać na kilka dni poza Japonię, tu gdzieś blisko w Azji. Zdarzyło mi się być na Wyspach Fiji właśnie w Wigilię 1999 oraz Święta Bożego Narodzenia i oczekiwać Nowego Roku 2000 na najbardziej wysuniętej na wschód części świata, na Wyspie Taveuni. Pewne Wigilie spędzałam samotnie w Tajlandii czy tez w Malezji, uczestnicząc jedynie we mszach świętych w kościołach katolickich w Bangkoku czy Kuala Lumpur i łamiąc się sama ze sobą opłatkiem. Jednak nie takimi samotnymi świętami chciałabym się dziś z Wami podzielić, ale radosnymi i pełnymi niespodzianek, spędzonymi w uroczym towarzystwie młodych ludzi.
Od paru lat pomagam finansowo pewnemu Laotańczykowi Khankeo, który stał mi się tak bliski jak własny syn. Trzy lata temu postanowiłam spędzić z nim Święta Bożego Narodzenia. Nie ma bezpośrednich lotów z Japonii do Laosu, więc 23 grudnia wyleciałam do Bangkoku i spędziłam tam jedną noc. W wigilię rano wyleciałam Lao Airlines to Luang Prabang, drugiej co do wielkości po stolicy Vientiane miejscowości w Laosie, coś na kształt naszego Krakowa czy japońskiego Kioto, jeśli chodzi o pozycję historyczną.
Na lotnisku oczekiwał mnie z niecierpliwością Keo, gdyż nie widzieliśmy się aż dwa lata. Zaprowadził mnie do hoteliku w centrum miasta, gdzie odsapnęłam po podróży i zmieniłam ubranie. Temperatury w grudniu w północnej części Laosu przekraczają w ciągu dnia dwadzieścia pięć stopni, choć wieczory są chłodnawe. Wyruszyliśmy z Keo do miasta. Spotykaliśmy nawet sporo cudzoziemców, którzy podobnie jak ja, wykorzystywali wolne dni przerwy świątecznej na zwiedzanie świata. Lunag Prabang, stolica Laosu do 1975 roku, kiedy to komuniści objęli władzę w kraju i przenieśli całą administrację na południe kraju do Vientiane, słynie z głęboko zakorzenionej tradycji buddyjskiej, czego dowodem są liczne świątynie. Nieomal każda z nich ma pod swą opieką garstkę młodziutkich adeptów, z których część pozostanie mnichami zawodowo, a część jedynie kształci się tu, bo ich rodzin nie stać na zapłacenie świeckiej szkoły. Tak też było w przypadku mojego Keo, którego poznałam podczas pierwszej wizyty w Luang Prabang w 2008. Był wtedy praktykantem z perspektywą zostania zawodowym mnichem. Jego bardzo uboga rodzina ze wsi pod Lunag Prabang wysłała go do przyświątynnej szkoły, bo nie stać ich było na czesne w szkole świeckiej. Kiedy po raz kolejny odwiedzałam Laos, Keo kończył właśnie wyższą szkołę pedagogiczną w LP, żeby w przyszłości zostać nauczycielem języka angielskiego.
Po spacerze wróciłam do hotelu na krótki odpoczynek i około szóstej wieczorem Keo zapukał do moich drzwi oświadczając, że ponieważ dzisiejszy wieczór ma dla mnie specjalne znaczenie, on zaprasza mnie i dwójkę swoich przyjaciół na kolację do super restauracji. Jedzenie jest już zamówione i wszyscy na mnie czekają przed hotelem. Zanim jednak wyszliśmy z hotelu, tradycji świątecznej musiało się stać zadość. Wręczyłam mu sporą paczuchę z prezentami bożo-narodzeniowymi: ciepłe ubrania dla niego i jego ojca oraz całą masę słodyczy dla dzieciaków z jego wsi. Keo, zażenowany, ale i strasznie przejęty natychmiast przebrał się w nowe ciuszki.
Wigilii ciąg dalszy. Koleżanka Keo, Dokkeo podjechała motocyklem pod hotel i zabrała mnie na pasażera, zaś kolega Keo wziął go na tylne siedzenie. Jechaliśmy przez miasto dość długo, by stanąć przed niepozorną jadalnią. W środku było pusto, tylko my i obsługa. Na stół wjechał ogromny gar z gorącą wodą oraz talerze z mięsem i warzywami. Przypominało to trochę japońskie shabu-shabu, czyli zupę z wołowiną i jarzynami przygotowywaną na stole podczas posiłku. Młodzi chcieli uczcić tę Wigilię butelką piwa laotańskiego Beer Lao, ja zaś wzięłam zieloną herbatę laotańską. Nie spodziewałam się wcześniej aż takiego cudnego przyjęcia, więc jeszcze w hotelu wrzuciłam do torby jedynie skromne prezenty w postaci Mikołajków z cukierkami i czekoladkami dla całej trójki, ale radość ze słodyczy, które przyleciały aż z Japonii, nie miała końca. Wigilijna tradycja niejedzenia mięsa musiała pójść w zapomnienie, jako że nie było innego dania jak to z mięsem. Ale nie to było istotne, lecz sam pomysł mojego synka Keo, który zaprosił swoich przyjaciół ze studiów, żebyśmy wszyscy razem uczcili wigilię Bożego Narodzenia w kraju tak bardzo buddyjskim. Byłam mu niezmiernie wdzięczna.
To była jedna z najbardziej wzruszających Wigilii w moim życiu. Trójka buddyjskich dzieci, niewiele mających pojęcia o świętowaniu Bożego Narodzenia, podjęła mnie tak serdecznie, że do dziś na wspomnienie czuję jak łza kręci mi się w oku.
Khawp chaj czyli po laotańsku dziękuję.
Danuta Zasada
Nasza wigilia w 2008 r. w wyspiarskiej Republice Palau na Oceanie Spokojnym
W Republice Palau mieszka zaledwie 17 900 osób (2015 r.), z czego 49 % to katolicy. W czasie naszej pieszej wędrówki w dzień wigilijny po największym mieście Palau - Koror (ok. 9000 mieszkańców w 2008 r.), leżącym na wyspie o tej samej nazwie, trafiliśmy na kościół św. Józefa. Kobieta zamiatająca kościół, kiedy dowiedziala się, że jesteśmy z Polski, zawołała miejscowego duszpasterza, który przyszedł ubrany w krótkie spodenki. Wiedzieli gdzie jest Polska, dzięki polskiemu papieżowi.
Wieczorem, po nieszczególnie uroczystej kolacji w naszym hotelu, rozpadało się okropnie. Postanowiliśmy jednak wyruszyć pieszo przez miasto do kościoła Sacred Heart położonego niedaleko Etpison Museum, na wysokości zaledwie 23 metrów n.p.m. Szliśmy Main Street, czyli główną ulicą Koror, raczej slabo oświetloną i pozbawioną chodników. Pasterka rozpoczynała się o 22.00. Kiedy przekraczaliśmy próg kościoła, deszcz przestał padać. Teksty śpiewane w czasie pasterki były w języku palau, z którego nic nie byliśmy w stanie zrozumieć. Należy on do grupy rdzennych języków malajsko-polinezyjskich. Melodie też były nam całkiem obce. Po pasterce porozmawialiśmy z Francuzami, którzy podobnie jak my, przyjechali do Palau jako turyści. Pośpiesznie wróciliśmy, również pieszo do hotelu, gdyż w samym środku nocy mieliśmy samolot na wyspę Guam, należącą do Stanów Zjednoczonych i położoną ok. 1100 km na północ od Koror. Była to więc Wigilia obchodzona „w drodze”, dosłownie i w przenośni, podobnie jak również wciąż „w drodze” spędzamy nasze życie.
Emilia Okuyama
Wspomnienia bożonarodzeniowe
Święta w Japonii na pewno różnią się zdecydowanie od Świąt w kraju, chociażby przez samo podejście do obchodów Świąt Bożego Narodzenia w Japonii. Tutaj są one traktowane jako rodzaj choinkowej zabawy dla dzieci lub randki dla dorosłych z choinką w tle i muzyką „Jingle Bell”.
Wiele Świąt i Wigilii spędzałam i nadal spędzam w towarzystwie moich koleżanek-cudzoziemek i ich mężów-Japończyków. Nasza grupka liczyła ok. 24 osoby. Obecnie zmniejszyła się o kilka par, które po wielu latach mieszkania w Japonii powróciły do swoich ojczystych stron. Wiekszość grupy stanowią Amerykanki i Brytyjki z japońskimi mężami. Naszą tradycją stało się coroczne oraganizowanie teatru dla dzieci w którym sami występujemy, robimy dekoracje i stroje. Sztuki są przeznaczone dla naszych dzieci, a obecnie dla zaprzyjażnionych dzieci japońskich, jako, że nasze wydoroślały. Jednym z pierwszych naszych przedstawień była sztuka „Three Bears”, inne to np. „Puss in Buts”, „Peter Pan”, „Hansel and Greten”, „Scruge”, i wiele innych. Do naszych corocznych tradycji należy także muzykowanie, śpiew i Mikołaj rozdający prezenty dzieciom. Obecnie Mikołaj rozdaje prezenty zaprzyjaźnionym małym dzieciom.
Każda z nas przynosi także własnoręcznie wykonane dwie potrawy, jedną słodką, druga niesłodką. Ja najcześciej przygotowuję bigos plus ciasto. W tej chwili przedstawienia robimy rzadziej i bardziej bawimy się nimi sami, a nasze dorosłe już dzieci także z nami występują. Widownię stanowią ci z naszej grupki, którzy nie biorą udziału w przedstawieniu oraz zaprzyjaźnione pary japońskie. Mogę powiedzieć, że Święta obchodzę kilkakrotnie i w różnym towarzystwie. Jest to bardzo miły okres pełen spotkań, jedzenia i prezentów. Czasem brakuje mi bardziej polskiego nastroju, ze śniegiem i polskim jedzeniem. W tym okresie moje myśli szczególne kierują się w stronę rodziny w kraju i wielu przyjaciół porozrzucanych po różnych miejscach na świecie.
Renata Mitsui
Wigilia na górze Nebo
Kiedy szukam w pamięci nietypowych Wigilii, to przypominają mi się dwie. Pierwsza na początku lat 90. W dniu 24 grudnia lecę z Tokio do Warszawy, chyba przez Moskwę. Ostatni odcinek podróży spędzam w samolocie LOTu. Jest wigilijny wieczór, na kolację dostaję m.in. śledzia i kieliszek czystej polskiej wódki, w powietrzu rozpylone zostają perfumy (jakie to mogły być perfumy?). Wypijam i zjadam, co podano, ogarnia mnie błoga radość. W Warszawie jestem w środku nocy, a właściwa, rodzinna Wigilia odbywa się grubo po pierwszej gwiazdce, gdzieś około drugiej w nocy.
Druga Wigilia, na przełomie XX i XXI wieku, choć dla mnie nietypowa, być może jest najbardziej religijną Wigilią w moim życiu i załuguje na miano biblijnej ze względu na lokalizację. Tę Wigilię świętowałam z rodziną na terenie prawdziwie biblijnym, bo na górze Nebo w Jordanii, w pobliżu granicy z Izraelem. Z tej właśnie góry Mojżesz oglądał Ziemię Obiecaną, choć nie dane mu było postawić na niej stopy. W pobliżu podobno spoczywa gdzieś Arka Przymierza. Góra Nebo jest od dawna miejscem czczonym zgodnie przez kilka religii monoteistycznych.
Wśród suchego pustkowia wznosi się niewysoki masyw górski, osiągający nieco ponad 800 m. wysokości. Na szczycie góry Nebo stoi prosty kościół z jasnego kamienia z historyczną, mozaikową posadzką i pozostałościami dawnej bazyliki. Wzrok przyciąga wykuty z brązu wysoki krzyż opleciony postacią węża, ustawiony przed kościołem. Tego dnia jest już ciemno, ale w blasku słońca za krzyżem można zobaczyć rozległy pejzaż - dolinę Jordanu i dalej Morze Martwe. Pasterka odbywa się w języku angielskim, w kościele nie ma tłumów, grupa dzieci śpiewa kolędy. Prostota tego miejsca, surowy pejzaż okolicy, świadomość biblijnej symboliczności, skromny rytuał – to wszystko sprawia, że odczuwam niezwykłą magię duchowości, nastrój jest podniosły, a jednocześnie nieskomplikowany w swej wymowie. Po zakończeniu uroczystości wracamy do domu, jadąc prawie nieoświetloną, ciemną drogą.
Później odwiedzam oddalone o zaledwie 50 km od góry Nebo Betlejem i oglądam chłodną, podziemną, kamienną grotę w bazylice betlejemskiej, gdzie miał urodzić się Chrystus. Podczas tamtego pobytu w miejscach biblijnych uświadamiam sobie naocznie, że w miejscu narodzin Chrystusa nie było śniegu, choinki ani Mikołaja, tylko gaje oliwne i spalone słońcem pustkowie. Boże Narodzenie wyglądało inaczej niż pokazują znane mi stereotypowe bożonarodzeniowe pocztówki. Jedynie magia wschodzącej gwiazdy i budząca się w sercu nadzieja są wszędzie i zawsze takie same.
Zaloguj się, by skomentować
Komentarze
- PLUSK WODY DO STAREGO STAWU WSKOCZYŁA… Skomentowane przez ELZBIETA dodany czwartek, 08 listopad 2012 19:09 O stawie i żabie (Literatura, Język)
- Chcialbym na poczatku powiedziec, ze naprawde… Skomentowane przez Seweryn Karłowicz dodany piątek, 24 sierpień 2012 04:47 Tematyka spotkania polonijnego w ambasadzie 5 lipca br. (AKTUALNOŚCI)