gazeta.jp Polonia Japonica

Polonijny portal internetowy funkcjonujący w polsko-japońskiej przestrzeni międzykulturowej, prowadzony przez grupę Polek mieszkających, pracujących i działających w Japonii.

 

Galeria

A+ A A-

JAPONIA PONAD STO LAT TEMU - Zabawy motyli

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Była to nieskomplikowana zabawa - mężczyzna z Zachodu pragnący w niej uczestniczyć potrzebował tylko trochę pieniędzy i zaznajomienia się z japońskim „swatem,” który prowadził go do jednej z wielu herbaciarni, gdzie wesoło kręciło się mnóstwo ładnych dziewcząt. Tam wybierał sobie taką, która najbardziej przypadła mu do gustu i oznajmiał, że się z nią żeni.

Owo małżeństwo – związek całkowicie legalny, podpisany i opieczętowany na najbliższym posterunku policji – aranżowane było przez wpomnianego swata, który zazwyczaj mógł również załatwić młodej parze wynajęcie odpowiedniego domu. Tam obcokrajowiec taki mógł umieścić dziewczynę i żyć z nią tak długo, jak długo chciał – czy to na przeciąg swej pięcioletniej służby na obczyźnie, dwóch-trzech lat, kilku miesięcy, czy też do momentu znudzenia się nią, albo na wieść, że dziecko jest w drodze .... mógł wybrać termin jaki tylko mu odpowiadał, a kiedy wyjeżdżał, małżeństwo rozwiązywało się samo; dziewczyna wracała do swej rodziny lub herbaciarni, do której należała. W niektórych przypadkach wychodziła za mężczyznę swej rasy i żyła sobie szczęśliwie.
   Takie tymczasowe związki były zjawiskiem normalnym we wszytkich portach układu, często były też tematem romantycznych, sentymentalnych, lekceważących, zabawnych historyjek, które składały się na cały syndrom modnych wówczas „zabaw motyli.” Już w 1860 roku biskup Hong-Kongu Georg Smith odwiedzając Jokohamę wyraził oburzenie na wielką liczbę kawalerów obcych nacji posiadających krajowe „żony.” Rolę pośredników w zawieraniu tych małżeństw pełnili wtedy głównie japońscy urzędnicy celni, i biskupa S. w równym stopniu gniewało takie przejmowanie kompetencji w tym zakresie, jak i sama praktyka.
   W miarę przybywania do Japonii mężczyzn obcego pochodzenia (młodszych urzędników, właścicieli sklepów, agentów handlowych, inżynierów, wojskowych …) procedura ta stawała się coraz bardziej zorganizowana; rolę swatów zaczęli przejmować właściciele herbaciarni, strategicznie rozlokowanych kwiaciarni, właściciele łaźni, a nawet pracze. Pary będące w tych przelotnych związkach miały do swej dypozycji lokum przeznaczone i wynajmowane tylko do tego celu. Kobiety, które najczęściej były córkami z rodzin klasy pracującej, dniami siedziały w domach, jak zresztą czyniła większość japońskich kobiet; nie były one akceptowane w kręgach towarzyskich społeczności obcokrajowców, żyły głównie i wyłącznie w ścisłym związku ze swą japońską rodziną oraz z innymi parami znajdującymi się w takiej samej sytuacji. Praktyka ta była powszechnie akceptowana zarówno przez rodziny dziewcząt jak i społeczeństwo, znajdowała też przyzwolenie władz kraju. Najsłynniejszym miejscem kwitnienia tego szczególnego biznesu było miasto Nagasaki, które zawsze znane było ze swej nieprzytłumionej swobody. Było jednym z trzech portów układu*, otwartych na handel zagraniczny, a wkrótce dało się poznać z awanturniczości swej dzielnicy rozrywki oraz uprzejmej chęci uszczęśliwiania marynarzy obcych bander. Dziewczyny przewidziane do wybrania zaś miały być najładniejsze i najłatwiejsze we współżyciu. Załatwienie formalności małżeńskich było tanie i odbywało się przy minimum zabiegów.  
   „Jeżeli o mnie chodzi, żenię się od razu …” – anonsuje młody oficer marynarki francuskiej Pierre Loti pewnego lipcowego dnia 1885 roku, stojąc szarym świtem wraz ze swym przyjacielem na mostku okrętu wojennego „Triomphante” i wpatrując się w światła portowe nieznanego i egzotycznego miasta Nagasaki. Monsieur Loti był już opisał swoje miłosne przygody w Turcji i na Tahiti, teraz, na okres pobytu w Japonii decyduje – „(...) Tak, wezmę sobie małą kobietkę o żółtej cerze, nie większą od lalki (...). A ty będziesz miał pokój w naszym domu – małym domu z papieru, w środku ładnie ocienionych, zielonych ogrodów. Zamieszkamy pośród kwiatów, wszystko dookoła będzie kwitnąć, mieszkanie nasze wypełnią bukiety, bukiety o jakich ci się nawet nie śniło.”
   Gdy usłużny agent d/s ożenków z obcokrajowcami, niejaki Kangourou, przedstawia mu trzynastoletnią Mademoiselle Jasmin, M.Loti protestuje z niesmakiem – „Ona jest zbyt młoda, oprócz tego zbyt biała, zanadto podobna do naszych kobiet. Życzyłbym sobie żołtą, dla odmiany (...)” Dla pośrednika zlecenie takie zdaje się nie przedstawiać problemów, można by rzec, że nawet jest przygotowany na podobną ewentualność, bowiem z grupy przybyłych z nim krewnych i znajomych panny Jasmin wybiera inną dziewczynę, jest to Madame Chryzantheme, która z miejsca przypada do gustu panu Loti. Następnego dnia M.Kangourou może oznajmić swemu klientowi: “(…) Wszystko już jest załatwione, proszę pana, jej rodzice zgodzili się oddać ją panu za 20 dolarów miesięcznie – cenę taką samą jak za Jasmin.”

Na nowej drodze życia
   Po wizycie członków nowej, japońskiej rodziny następuje ślub. „(…) W środku jednej z tych kosmopolitycznych dzielnic, w brzydkim i pretensjonalnym budynku, który jest rodzajem urzędu stanu cywilnego, został podpisany nasz akt małżeństwa, osobliwymi hieroglifami w dużej księdze, w obecności zabawnie małych istot – kiedyś będącymi samurajami w jedwabnych szatach, teraz zwanych policjantami i ubranymi w obcisłe mundury z rosyjskimi czapkami na głowach. Ceremonia odbyła się w największym upale południa; Chryzantheme przybyła ze swą matką, ja poszedłem sam. (…) polecono mi wpisać po francusku moje nazwisko, imię oraz zawód, i wręczono niezwykły dokument sporządzony na kartce z papieru ryżowego, w którym władze cywilne Wyspy Kiu-Siu dają mi prawo zamieszkania w domu na przedmieściu Dion-djen-dji, z osobą o imieniu Chryzantheme. Dokument ów gwarantuje mi ponadto opiekę policji podczas całego mojego pobytu w Japonii.”
   M.Loti nie znajduje w sobie cienia sympatii ani do kraju, w którym przyszło mu spędzić lato, ani do ludzi, na których patrzy z pogardą z całej wysokości swej postaci. Kobiety zwłaszcza są tematem, na który może się rozwodzić bez końca: „(…) są one bez przerwy roześmiane i wesołe te wszystkie małe lalki japońskie, wesołością jednak wystudiowaną i przymuszoną, w której daje się czasami wyczuć fałszywą nutę, a która mimo to może się podobać. Chryzantheme jest wyjątkiem – ona jest melancholijna; jakie też myśli mogą przebiegać przez ten mały mózg? Moja znajomość jej języka jest jeszcze zbyt ograniczona abym mógł to odkryć, mimo to założę się, że nie ma w nim żadnych myśli. A nawet jeśli jakieś są, kto by się tym przejmował? Wybrałem ją aby mnie rozerwała i dlatego wolałbym aby miała jedną z tych nic nie znaczących, bezmyślnych twarzy, jak wszyscy inni tutaj. (…) Yves bez przerwy próbuje mnie przekonać, że moja żona jest czarująca. Mnie natomiast ona irytuje jak te cykady na dachu, i gdy jestem w domu sam na sam z tą istotą brzdąkajacą na swej gitarze o długiej szyi, siedzącą na tle wspaniałej panoramy pagód i gór rozpościerających się w oddali, przepełnia mnie nieograniczony smutek i oczy wypełniają się łzami.”

Impresje na temat młodej żony
        „ (…) Była właśnie pora sjesty. Zastałem ją śpiącą. Leżała twarzą na macie, jej szylkretowe szpilki wetknięte we fryzurę odcinały się zuchwale z całej reszty horyzontalnie ułożonej postaci. Tren tuniki, niczym ogon ptaka, wydłużał jej delikatne, małe ciało, jej ramiona rozkrzyżowane, rękawy rozrzucone jak skrzydła. Obok leżała gitara. Śpiąc tak wyglądała jak martwy elf, lub raczej podobna była do ogromnej, niebieskiej ważki, którą jakaś niedobra ręka przyszpiliła do podłogi. (…) jak bardzo wolę ją taką! Jaka szkoda, że ta mała Chryzantheme nie może ciągle znajdować się w tym stanie uśpienia; jest wtedy wyjątkowo dekoracyjna i przynajmniej mnie nie nudzi.”
   „Posiłki Chryzantheme są rytuałem trudnym do opisania. Gdy się budzi rano zjada dwie małe śliwki piklowane w occie i obtoczone w cukrze. Filiżanka herbaty dopełnia to tradycyjne śniadanie. (…) W ciągu dnia jej pożywieniem są dwa małe obiady, komicznie skomponowane. Przynoszone są one na tacy z czerwonej laki z kuchni Madame Prune; w mikroskopijnych miseczkach z przykrywkami znajduje się posiekane mięso wróbla, nadziewana krewetka, morszczyny w sosie, solone słodycze, cukrowana chili. Chryzantheme próbuje wszystkiego po kolei, drobniutkimi kąskami za pomocą małych pałeczek, które trzyma delikatnie w palcach; pozostawiając dwa ostatnie paluszki odwiedzione z gracją. Przy każdym daniu robi miny, po każdym kęsie wyciera palce z niesmakiem,  pozostawia niedojedzone trzy-czwarte zawartości miseczki. Menu tych posiłków jest różne w zależności od inspiracji Madame Prune, ale jedna rzecz pozostaje niezmienna –  czy to w tym domu, czy w każdym innym, czy to na północy, czy na południu Imperium – a jest to deser i jego sposób jedzenia: po tych wszystkich małych daniach, które zdają się być zaledwie pozorami jedzenia, przynoszony jest drewniany skopek obwiedziony miedzianymi obręczami – ogromny skopek, który mógłby usatysfakcjonować Gargantuę, wypełniony po brzegi ryżem ugotowanym po prostu w wodzie. Chryzantheme nabiera z niego do dużej miseczki (czasami dwa, czasami trzy razy), zaciemnia jego śnieżną białość ciemnym sosem o rybim smaku, wszystko dokładnie miesza, podnosi do ust i zgarnia ryż pałeczkami prosto do gardła. (…)
   „(…) Nadchodzi pora snu i toalety przed nim. Z pewną dozą gracji pozwala opaść dziennemu ubraniu i wślizguje się w bardziej proste odzienie nocne z niebieskiego kretonu. (…) wysoka fryzura (nie trzeba o tym nawet wspominać) pozostaje nietknięta, wyjmuje z niej tylko wszystkie szpilki i wkłada je do stojącego obok lakierowanego pudełka. Wreszcie czas na małą fajeczkę, którą należy wypalić przed snem; jest to jeden ze zwyczajów, który irytuje mnie najbardziej, należy jednak to znieść. Chryzantheme, jak cyganka, kuca przed kwadratową skrzynką z czerwonego drewna, która zawiera mały wazon z tytoniem, mały porcelanowy piecyk wypełniony żarzącymi się węglami oraz mały, bambusowy pojemnik, który służy jednocześnie za popielniczkę i spluwaczkę. (…) Słowo „fajka” wydaje się zbyt trywialne i wielkie na określenie tej delikatnej, srebrnej rurki, idealnie prostej, mającej na jednym z końców mały zbiorniczek na szczyptę złotego tytoniu, posiekanego w niteczki jeszcze drobniejsze niż jedwabne. Dwa pyknięcia, najwyżej trzy i fajka jest wypalona. Potem pan, pan, pan, pan – małą tulejką stuka o brzeg skrzynki, aby wytrząsnąć z niej popiół, który nigdy nie chce wypaść; podobne stukanie daje się słyszeć w każdym domu, o każdej porze dnia czy nocy. (…) Anata nomimase! – mówi Chryzantheme, ponownie wypełnia tytoniem małą fajeczkę i z ukłonem wkłada ją do mych ust. Z grzeczności nie odmawiam, ale stwierdzam, że smak tytoniu jest nieznośnie gorzki.”

Inne ożenki
   Podobnie jak Pierre Loti, z japońskimi dziewczynami o imionach kwiatów pożenili się niektórzy jego koledzy z tego samego okrętu. „(…) Jest nas teraz czterech, czterech oficerów pożenionych tak samo jak ja, i tak jak ja zamieszkujących zbocza przedmieść. Jest to całkiem normalne wydarzenie, załatwione bez większych trudności, tajemnic i ryzyka, za pośrednictwem tego samego pośrednika M.Kangourou. Oczywiście jesteśmy w zażyłych stosunkach ze wszystkimi tymi paniami. Pierwszą z nich jest wesoła Madame Campanule, żona małego Charlesa N. Następnie Madame Jonkile – jeszcze bardziej beztroska niż Campanule, podobna małemu ptaszkowi zdaje się być najdelikatniejszym elfem z całej naszej grupy, wyszła za X, człowieka dalekiej północy, który ją adoruje, tworzą nierozłączną i kochającą się parę, jedyną, która będzie za sobą płakać, gdy nadejdzie czas rozstania. Potem – Sikou-san z doktorem Y i na końcu aspirant Z wraz z drobną Madame Touki-san, która jest nie wyższa od buta i na pierwszy rzut oka ma nie więcej niż 13 lat (…).”
Tak skomponowane towarzystwo swój wolny czas spędza beztrosko na spacerach po gwarnych i zatłoczonych ulicach Nagasaki, kupowaniu sobie nawzajem magicznych wachlarzy z przesuwającymi się obrazami demonów, papierowych masek, pęków purpurowych wstążek, wafelków ryżowych z puchowym kremem, tłuczonego lodu, który smakował jak „perfumowany szron;” spędza czas w herbaciarniach, gdzie ich towarzyszki oddają się powolnym tańcom w rytm melodii „brzdąkanych na samisen,” na matach zaśmieconych pustymi butelkami po sake, okruchami fasoli, połamanymi pałeczkami i młodymi mężczyznami. Oto jak M.Loti opisuje jeden z takich typowych wieczorów:
„Z lampami w rękach, schodzimy zboczem do samego centrum Nagasaki i jego podnieconej ciżby wypełniającej iluminowane ulice, którymi spieszą djins [mężczyźni ciągnący dwukółki – przyp.tł.] wrzeszcząc na całe gardło i powiewając przyczepionymi do ryksz latarniami. Tutaj, zgodnie z wymogami form towarzyskich, oddzielamy się od naszych żon. Wszystkie pięć jak grupa małych dziewczynek na spacerze chwytają się za ręce. Idziemy za nimi z obojętnymi minami. Oglądane z tyłu nasze lalki są bardzo filigranowe. W czarnych włosach, starannie uczesanych i podniesionych do góry tkwią kokieteryjnie szylkretowe szpilki. Drobią na swych wysokich chodakach, wydając przy tym nieprzyjemny dźwięk, i zgodnie z najnowszą modą starają się stawiać stopy palcami do środka. Co minutę wybuchają śmiechem. Tak, oglądane z tyłu są doprawdy bardzo ładne a ich obrót głową jest przeuroczy. Są zabawne idąc tak w rzędzie; rozmawiając o nich nazywamy je ‘nasze małe pieski’ i bez przesady przypominają je do złudzenia.”

  Japońska rodzina M.Loti’ego
   Jego japońska rodzina, jak to określa, bardzo liczna i „rzucająca się w oczy; stanowi bogate źródło rozrywki dla mych braci oficerów, którzy czasami odwiedzają nas w mej willi na wzgórzu (…). Mam czarującą teściową – światową kobietę, małe bratowe, małych kuzynów i ciotki, które są jeszcze całkiem młode. Mam nawet biednego kuzyna dwukrotnie odsuniętego od rodziny, który pracuje jako djin [powozowy-przyp.tł.]. Było trochę wahania w przypisaniu mi relacji do niego (…). Moi przyjaciele pokładowi żartują sobie bez końca na jego temat, szczególnie zaś ten, który ma do tego najmniejsze prawo – mały Charles N., jego teściowa bowiem była kiedyś bagażowym lub czymś w tym rodzaju (…)”.

Zaczynają się problemy
   M.Loti wraz ze swymi towarzyszami przybił do brzegów Nagasaki w początkach lipca 1885 roku; 7 lipca zawarł swój ślub z Chryzantheme, a pod datą 12 sierpnia notuje: „Y. i Sikou-san rozwiedli się wczoraj. U Charlesa N. i Campanule również dzieje się niedobrze; mieli jakieś przykrości z tymi wścibskimi, zniechęcającymi ludzikami ubranymi w swe szare mundury, a zwanymi agentami policji, którzy grożąc właścicielom wynajmującym im domy, zmuszają ich do opuszczenia lokali. Pod służalczą uprzejmością tych ludzi wyczuwa się nienawiść do nas, Europejczyków. (…) Ja też miałem nieprzyjemności z władzami cywilnymi. Przedwczoraj zdenerwowany M.Sucre, bliska omdlenia M.Prune i zalana łzami Mdlle Oyuki wkroczyli do mego pokoju; policja grozi im sankcjami za wynajmowanie obcokrajowcom będącym w morganatycznych związkach z Japonkami, pokoi znajdujących się poza europejskimi koncesjami. Strach przed karami przywiódł ich do mnie z tysiącem przeprosin, ale i uprzejmą prośbą o opuszczenie mieszkania. Następnego dnia więc w towarzystwie ‘imponująco wysokiego przyjaciela’ władającego językiem japońskim lepiej niż ja, udałem się do Urzędu Stanu Cywilnego z zamiarem zrobienia burdy. W języku tych niezwykle uprzejmych ludzi absolutnie brakuje słów na wyrażenie gniewu – gdy ktoś znajduje się w takiej potrzebie musi się zadowolić słowem „ty.” (…) Usadowiwszy się więc na stole służącym do udzielania ślubów, w samym środku tych podnieconych i zgorszonych małych policjantów zacząłem tymi słowy: ‘Jaką łapówkę muszę wam wręczyć, ty zgrajo małych istot bardziej zasługujących na pogardę niż zwykły uliczny tragarz, abyście zostawili mnie w spokoju?’ Odpowiedzią na me słowa była ogromna konsternacja i niskie pokłony. Po długiej chwili w końcu usłyszałem, że moja honorowa osoba nie będzie molestowana, proszą jedynie abym, przychylając się do prawa tego kraju, podał nazwisko swoje oraz tej młodej osoby, z którą …  ‘O, tego już za wiele! Czyż nie przyszedłem tutaj w tymże właśnie celu trzy tygodnie temu?!’ Następnie biorąc w ręce księgę rejestracyjną i szybko przewracając w niej karty znalazłem swój podpis obok małych hieroglifów wykreślonych przez Chryzantheme. ‘Oto, kupa idiotów. Patrzcie tu!’ W tym momencie ze swego kantoru wyszedł wysoki urzędem funkcjonariusz – śmiesznie niski facet w czarnym kimonie – który słyszał wszystko. ‘O co chodzi? Co to wszystko znaczy? Czemu stawia się w przykrej sytuacji tych francuskich oficerów?’ Grzecznie wyjaśniłem swą sprawę tej osobistości, która nie znajdowała słów przeprosin i różnych zapewnień. Agenci rzucili się na ziemię, prawie się w nią wtapiając, a my nie oddając im ukłonów wyszliśmy zimni i godni.”

Koniec „japońskiej farsy”
   Coraz bardziej zirytowany krajem, jego obywatelami, a zwłaszcza swą żoną M.Loti z ulgą przyjmuje wiadomość o tym, że misja „Triomphante” ma się ku końcowi – „Od jakiegoś czasu mówi się o naszym stąd wypłynięciu. Wczoraj nie wiadomo z jakich źródeł rozniosła się wieść, że wysyłają nas do Chin (…). Jaki będzie ostatni akt tej mojej małej japońskiej komedii, mojego rozstania? Czy zasmuci się moja mousume? A ja? Czy ściśnie się serce w momencie pożegnania? Teraz nie mogę sobie niczego takiego wyobrazić. A pożegnanie Yves’a z Chryzantheme … jakie ono będzie? To pytanie zajmuje me myśli bardziej niż wszystkie inne.
(…) Kilkoma delikatnymi uderzeniami wachlarza budzę mą zdziwioną mousume i ciekaw jej pierwszej reakcji oznajmiam o naszym wypłynięciu. Podnosi się, przeciera oczy zewnętrzną stroną swych małych dłoni, patrzy na mnie i spuszcza głowę, coś jakby smutek pojawia się w jej oczach. To lekkie ściśnięcie jej serca jest z powodu Yves’a, nie ma wątpliwości. (…) Staram się być uczuciowy, poruszony tym rozstaniem. Bez sukcesu. Japonii oraz zamieszkującym ją mężczyznom i kobietom zdecydowanie czegoś brakuje; można ich tolerować jedynie jako rozrywkę, potrafią wywołać w człowieku uczucie melancholii ale nie uczucie przywiązania, absolutnie nie.”
   M.Loti poświęca wiele stron swego dziennika analizie swych uczuć do Chryzantheme, jej – do niego oraz nitki sympatii jaka uprzędła się pomiędzy nią a jego bardziej wrażliwym przyjacielem Yves’em. Jednak dobre wspomnienie owej przygody w Japonii, które mógłby nieść z sobą do Francji, zostaje unicestwione ostatnią sceną jego małżeńskiego życia, kiedy chcąc się z nią ostatecznie pożegnać, zjawia się niespodzianie w ich domu. „Szedłem schodami do góry, na palcach, gdy wtem zatrzymał mnie śpiew dobiegający z pokoju na górze. Nie ma wątpliwości, że jest to głos Chryzantheme, a piosenka raczej wesoła! Nagle poczułem się zmrożony i zmienił się tok mych myśli. Prawie żałuję, że się tutaj fatygowałem. Z głosem miesza się jakiś dźwięk, którego nie rozumię: dzyń, dzyń! Dźwięk wyraźnie metaliczny, jakby monet rzucanych energicznie na ziemię. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że ten wibrujący dom wyolbrzymia do przesady każdy dźwięk podczas nocnej ciszy; zastanawiam się jednak co też moja mousume może robić. Czy bawi się w rzucanie obręczy, czy też żongluje nimi? Nic z tych rzeczy! Chyba się domyślam i idę do góry jeszcze ostrożniej, prawie na czworakach, z czujnością czerwonoskórego Indianina; aby ją zaskoczyć i tym dać sobie po raz ostatni satysfakcję. Nie słyszała mych kroków. W naszym dużym pokoju, opróżnionym i wymiecionym do czysta siedzi sama, odwrócona tyłem do wejścia. Ubrana jest wyjściowo, gotowa do powrotu do matki, jej różowy parasol znajduje się obok. Na podłodze leżą rozrzucone wszystkie piękne, srebrne dolary, które zgodnie z naszą umową, wręczyłem jej wczorajszego wieczora. Ze zręcznością starego właściciela kantoru wymiany waluty obraca monety w palcach, rzuca na podłogę i małym młoteczkiem uderza w nie kolejno, wsłuchując się w ich dźwięk. Podczas tej czynności śpiewa jakąś, jak się domyślam, zaimprowizowaną piosenkę. (…) Chce mi się śmiać. Czy w tym małym umyśle, małym sercu przejawiło się kiedykolwiej jakieś uczucie? Gdy już się wystarczająco napatrzyłem, rzekłem: ‘Cześć Chryzantheme!’ Odwróciła się zmieszana i zaczerwiniła po uszy. Niepotrzebnie czuje się tak unieszczęśliwiona, gdyż ja przeciwnie, jestem szczęśliwy; obawa, że pozostawiam ją w smutku nie dawała mi spokoju, zdecydowanie wolę aby to małżeństwo skończyło się tak, jak się zaczęło – żartem.”  
Godny pożałowania Pierre nie domyśla się, że i dla Chryzantheme była to świeżo nabyta lekcja o hipokryzji w zachodnio-europejskim stylu, kryjącej się pod płaszykiem kultury i wyrafinowania.
„ (…) O piątej po południu stawiamy żagle. Od linii brzegowej odrywają się dwa lub trzy sampans, w nich nasze mousume krzyczą w kierunku kabin i, zakrywając do połowy swe twarze wachlarzami, zaglądają przez looki – to nasze żony, które z grzeczności pragną zobaczyć nas jeszcze ostatni raz.”

Syndrom Madame Butterfly
   Na przełomie wieków XIX i XX historie o japońskich motylach były niezwykle popularne; pierwszym, który się o tym przekonał był Amerykanin John Luther Long, który napisał krótkie opowiadanie o uroczej i patetycznej „Mrs Benjameen Fragaleen Pikkerton.” Anglik David Bellasco opracował wersję teatralną opowiadania i wystawił je na scenie teatru w York. Giacomo Puccini po zobaczeniu sztuki Bellasco postanowił zrobić z niej operę, i tak powstała „Madame Butterfly,” która na premierze w La Scala, w 1904 roku okazała sie kompletnym niewypałem. W następnym roku Puccini wystawił (najpierw w Milano, potem w Covent Garden) przerobioną wersję opery, i to przedstawienie odniosło natychmiastowy sukces, którym cieszy się do dnia dzisiejszego. Tajemnica tego sukcesu tkwi w tym, że jego Madame Butterfly, która stała się legendarną postacią tragicznej wierności kobiety Wschodu, czekającej z latarnią i gałązką wiśni na swego niewiernego kochanka z zachodniej części świata, niewiele ma wspólnego ze śliczną narzeczoną wersji Luther Long’a, a jeszcze mniej z przeciętną dziewczyną z portu Nagasaki.
   W czasie „odkrywania” Japonii przez ówczesne potęgi ekonomiczne napisano wiele opowiadań traktujących na temat japońskich motyli, ważek i elfów. Jednym z  nich, które stało się natychmiastową sensacją jest „My Japanese Wife” – Clive Holland’a. Mousume jego wyimaginowanego bohatera, którą los postawił mu na drodze pewnej nocy, w pewnej herbaciarni, i której niewolnikiem poczuł się natychmiast, miała na imię Hiacinth. Hiacynt tym razem, ale również jak Chryzantema jest ona oddana takim samym nałogom, przyzwyczajeniom i nastrojom. Bohater tej powieści natomiast nie pozostawia swej wybranki w jej kraju, gdy nadchodzi czas jego powrotu do ojczyzny – on zabiera ją ze sobą do Londynu.

   M.Loti swój pamiętnik z japońskiej przygody, opatrzony kolorowym dagerotypem 18-letniej Kiku, kończy modlitwą – „O, Ama-Terace-Omi-Kami, obmyj mnie w wodzie rzeki Kamo z tego mojego małego ożenku.”
„Amen” – chciało by się dopowiedzieć.
------------
* innymi portami wolnego handlu wtedy była Jokohama i Kobe.

Bibliografia:
1.    Pierre Loti: “Madame Chryzantheme”; Paris 1888
2.    Clive Holland: “My Japanese Wife”; London 1895
3.    “Puccini’s masterpiece transcends its age”; Japan Times; July 3,2005

Gazeta Klubu Polskiego w Japonii Nr 5 (44), październik 2005

Zaloguj się, by skomentować
© 2013 www.polonia-jp.jp

Logowanie lub Rejestracja

Zaloguj się