Moja młodość.
Aby należycie naświetlić ten problem, należy się cofnąć do lat dziecięcych. Od najmłodszych lat pragnąłem zostać księdzem. W domu otrzymałem staranne wychowanie religijne, w dzieciństwie należałem do grupy ministrantów, służyłem do Mszy św. Sytuacja ekonomiczna w domu była dosyć trudna: trzeba pamiętać, że były to lata po I Wojnie Światowej i zwłaszcza Polska południowa była mocna opóźniona pod względem gospodarczym i ekonomicznym. Mieszkaliśmy na wsi Borzęcin, ojciec był rolnikiem. Z licznego rodzeństwa dwóch braci było wysłanych do gimnazjum do Tarnowa, a jedna siostra studiowała w gimnazjum w Brzesku. Ojciec więc nie mógł sobie pozwolić, żeby i mnie wysłać na studia do gimnzjum – i jak na owe czasy drogo płacić za mieszkanie i naukę. Chciał tedy mnie, jako najmłodsze dziecko, zostawić w domu i w tym celu przygotowywał dla mnie gospodarstwo. Ja tymczasem nie okazywałem chęci do pracy na roli i do prowadzenia gospodarstwa wiejskiego.
Wreszcie nadeszła chwila, kiedy zdobyłem się na odwagę: był to dzień imienin ojca, Jana, 24 czerwca. Podeszłem do niego, pocałowałem w rękę, złożyłem życzenia i powiedziałem: „Tato, mam do was prośbę”. „Co chcesz?” - zapytał ojciec. „Poślijcie mię do szkoły” - odpowiedziałem. Wtedy ojciec zastanowił się na chwilę, z jego twarzy wyczytałem, że trudno mu było wymówić słowo, a w oczach zobaczyłem łzę. Po chwili milczenia jednak powiedział z powagą: „Dobrze, pójdziesz do szkoły” (gimnazjum). – Dla mnie była to decyzja ogromnie ważna, która wywarła wpływ na całe dalsze życie. Nawiasem dodam, że matka bardzo pragnęła, żebym został księdzem, modliła się o to cichaczem i dobrze mię obserwowała, ale nigdy mię wyraźnie nie zachęcała.
Po ukończeniu szkoły podstawowej w rodzinnym Borzęcinie rodzice zawieźli mię wozem (innego środka komunikacji nie było) do Tarnowa, gdzie mię przyjęto do I Gimnazjum. W szkole uczyłem się dosyć dobrze i pamiętam, że ojciec bardzo się z tego cieszył. Kiedy na koniec roku szkolnego przyjechał po mnie do Tarnowa i dowiedział się, że należę do najlepszych uczniów w klasie, po prostu nie mógł się opanować z radości. Później też interesował się moją nauką i raz mi nawet powiedział: „Jak zostaniesz księdzem, to wyprawię ci wspaniałe przyjęcie na prymicje”. – Nawiasem dodam, że ojciec zmarł niedługo przed zakończeniem wojny. - W czasach gimnazjalnych też oczywiście myślałem o kapłaństwie i między innymi dużo uwagi poświęcałem nauce języka łacińskiego.
Tymczasem w r. 1939 wybuchła wojna i studia zostały przerwane na cały jej czas. Czas wojny spędziłem w bardzo trudnych i ciężkich warunkach, zasadniczo przebywając w domu. Chciałem się prywatnie uczyć, ale i to było wprost niemożliwe. I wtedy właśnie w czasie dłużących się lat wojennych, myśląc o powołaniu kapłańskim, zrodziła się we mnie myśl udania się na misje do Japonii. Myśl ta pogłębiała się – powiedzmy: z dnia na dzień. Czekałem tylko na koniec wojny, żeby zacząć realizować to powołanie. Czasem zadawano mi pytanie: „Dlaczego wybrałeś Japonię?” Przyznam się, że nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie; mówiłem wprost: „Nie wiem”. Uważałem, że było to specjalne natchnienie Boże nie poparte żadnymi racjami rozumowymi.
Po zakończeniu wojny otwarto w Tarnowie gimnazjum, więc pospiesznie złożyłem maturę i zacząłem się zastanawiać, co robić dalej. Mój brat, który był już księdzem, namawiał mię do wstąpienia do seminarium diecezjalnego w Tarnowie; inni księża też mi to doradzali. A kiedy im mówiłem, że chcę jechać do Japonii jako misjonarz, odpowiadali, że jako ksiądz diecezjalny też będę mógł wyjechać. To mnie jednak nie przekonywało i po prostu przestałem z innymi rozmawiać na ten temat. Szukałem jednak zakonu, który prowadzi misje w Japonii; było kilka możliwości: Ojcowie Franciszkanie (znany był O. Maksymilian Kolbe), księża Salezjanie, Jezuici... Po modlitewnym zastanowieniu się przez tydzień wybrałem Ojców Jezuitów, o których przedtem niewiele wiedziałem. Zasadniczym więc motywem wstąpienia do zakonu Jezuitów była wizja wyjazdu do Japonii. I kiedy już zostałem przyjęty, powiadomiłem o tym brata (który – jak zauważyłem, nie bardzo był z tego zadowolony!).
Tak więc wyglądał pierwszy etap realizacji misyjnego powołania do Japonii.
U Jezuitów w Polsce. Początki życia zakonnego.
W połowie sierpnia 1945 r. udałem się do Krakowa w celu zgłoszenia się do zakonu Ojców Jezuitów. Przełożonego nie było wtedy w domu, przyjął mię jego zastępca. Rozmawialiśmy dosyć długo, poczęstował mię obiadem, a potem, widząc moje zmęczenie, polecił mi się położyć i odpocząć trochę. W końcu zachęcił mię, żebym spokojnie przemyślał sprawę powołania i przyjechał za tydzień; wtedy już będzie przełożony Jezuitów w Krakowie. I rzeczywiście, tydzień ten spędziłem w domu rodzinnym, dużo się modliłem i rozmawiałem z rodzeństwem. Potem znowu pojechałem do Krakowa, przyjął mię wtedy przełożony, O. Władysław Lohn, który zrobił na mnie głębokie wrażenie. W rozmowie upewnił się, czy rzeczywiście pragnę zostać księdzem i czy będę mógł sprostać wymaganiom życia zakonnego u Jezuitów, i wreszcie zadecydował, że przyjmuje mię do zakonu. Polecił mi udać się do miejscowości Starawieś w Sanockiem, żeby tam rozpocząć nowicjat. Nowicjat jest to pierwszy okres formacji zakonnej, u Jezuitów trwa dwa lata.
Dnia 28 sierpnia 1945 r. spakowałem do walizki najbardziej potrzebne rzeczy, pożegnałem rodzinę: staruszkę mamę, siostry i brata, i odjechałem. Brat odwiózł mię wozem do stacji kolejowej Biadoliny. Pożegnanie było proste, nie zdawałem sobie sprawy, że na zawsze opuszczam już dom rodzinny. Był to czas niedługo po zakończeniu wojny; podróż była uciążliwa i skomplikowana, trzeba było kilka razy się przesiadać i długo czekać na połączenia. Noc spędziłem pod gołym niebem przy jednej stacji. Następnego dnia wybrałem się dalej pociągiem i w końcu dojechałem do stacji Rymanów. Stamtąd trzeba było przebyć jeszcze drogę kilkunastu kilometrów. Poprosiłem jednego gospodarza i wozem konnym odwiózł mię do miasteczka Brzozów, położonego na niewielkim wzgórzu. Stamtąd było widać duży kościół; wysadził mię z wozu i powiedział: to kościół i klasztor Jezuitów, i kazał mi już iść pieszo (około 2 km). Szedłem powoli niosąc walizkę, co chwilę ścierałem pot z czoła, było gorąco, i w napięciu myślałem, jak będę przyjęty. Wreszcie doszedłem do celu: okazały o dwóch wieżach kościół, a obok niego duży dwu-piętrowy dom nowicjatu.
Wszedłem do niewielkiej furty klasztornej i nie zauważyłem tam nikogo. Postawiłem więc walizkę w kącie, a sam stanąłem z boku. Po chwili przyszedł do okienka brat zakonny, zauważył moją walizkę i zawołał donośnym głosem: „A czyja to walizka?” Ja wtedy wyszedłem na środek i cichym chwiejącym głosem powiedziałem: „To moja walizka. Przyjechałem tu z polecenia O. Prowincjała, żeby rozpocząć nowicjat”. Wtedy on z radością zmienił ton głosu i powiedział: „Witaj, Carissime!” – co znaczy: Witaj, mój drogi. Nowicjusze zwyczajnie tym słowem zwracają się do siebie. Kazał mi trochę zaczekać, a on poszedł po przełożonego; była pora obiadowa. Po chwili przyszedł O. Przełożony, przywitał mię grzecznie, zaprowadził do pokoju, który już był dla mnie przygotowany. Kazał odpocząć chwilę, umyć się i potem wiął mię na obiad. – Od następnego dnia, 30 sierpnia, 1945 r,. nowicjatem rozpocząłem życie zakonne.
W domu nowicjatu zastałem już 7 nowicjuszy, którzy wstąpili do zakonu rok wcześniej. Dla wyjaśnienia dodam, że Starawieś i okolica były „oswobodzone” z niemieckiej okupacji w lecie 1944 r., a ziemie Krakowskie dopiero w połowie stycznia 1945 r. – Dlatego owych siedmiu wstąpiło do nowicjatu na jesieni 44 r. Dwa tygodnie po moim wstąpieniu, przybyło do nowicjatu dwóch młodzieńców, a kilka miesięcy później jeszcze jeden; tak więc na 2-gim roku nowiciatu było 7-miu, a na 1-szym roku – czterech. Nowicjat u Jezuitów trwa dwa lata. W tym czasie nowicjusze oddają się modlitwie, ćwiczeniu w praktykowaniu różnych cnót, takich jak posłuszeństwo, ubóstwo, grzeczność, pokora, uczą się reguł i historii zakonu... W czasie 2-go roku odbywają długie miesięczne rekolekcje.
Udając się do nowicjatu niewiele wiedziałem, jak wygląda tam życie. Sądziłem, że od czasu do czasu będzie można odwiedzić rodzinę, np. w czasie wakacji, ale rzeczywistość była inna. Tak więc 28 sierpnia 1945 r. opuściłem dom rodzinny „na zawsze”. Chociaż nie było to łatwe do zniesienia, mnie jednak przyświecała stale myśl o misjach w Japonii i tym pokonywałem wszelkie uczucia osamotnienia czy zniechęcenia. - Rodzinę odwiedziłem tylko kilka lat później na pogrzeb ukochanej mamy.
Po dwóch latach pobytu w nowicjacie w Starejwsi, we czwórkę udaliśmy się do Krakowa na studium filozofii, trwające 3 lata, a potem na czteroletnie studium teologii: 1-szy rok w Krakowie, a następne 3 lata w Warszawie. Czasy były ciężkie ze względu na wrogą politykę rządu komunistycznego do Kościoła i religii. Żywność była na kartki, ograniczona swoboda ruchu w kraju, kontakt z zagranicą i wyjazd z Polski były niemożliwe.
W czasie studium teologii, dnia 23 sierpnia 1953 r., były święcenia kapłańskie, których udzielił ks. Prymas Stefan Wyszyński w katedrze warszawskiej. Było nas razem święconych 33: 21 z diecezji Warszawskiej i 12 Jezuitów. Sytuacja w kraju była bardzo napięta: zdawaliśmy sobie sprawę, że komuniści przygotowują atak na Kościół. W sąsiedniej Czechosłowacjii i na Węgrzech zakony zostały zniesione a zakonnicy rozpędzeni, częściowo zamknięci w więzieniach. Nasze obawy okazały się słuszne, gdyż pod koniec września 1945 r. (miesiąc po święceniach) ks. Prymas został aresztowany i osadzony w nieznanym miejscu na trzy lata.
W tydzień po święceniach, dnia 30 sierpnia, odprawiłem Mszę św. prymicyjną w rodzinnej miejscowości, Borzęcinie. Ludzi zebrało się dużo, których kościół nie mógł pomieścić, więc Msza była na zewnątrz. Wiał silny wiatr. Po Mszy ks. proboszcz Motyka powiedział do mnie: „Tadziu, będziesz miał burzliwe życie!”. – Rzeczywiście, były to prorocze słowa. „Burzliwe życie” było w Polsce, ze względu na falę prześladowań Kościoła, „burzliwe” było też w Japonii ( tu nie tylko ze względu na trzęsienia ziemi i tajfuny!).
Starania o wyjazd do Japonii.
W czerwcu 1955 r. ukończyłem studium teologii, byłem więc gotowy do wyjazdu do Japonii. I tu zaczęła się tragedia związana z otrzymaniem paszportu, wizy japońskiej i wyjazdem. Najpierw, wyjazd z kraju był całkowicie wstrzymany od kilku lat. Kiedy więc powiedziałem swoim przełożonym zakonnym, że czas dla mnie starać się o paszport i wyjazd do Japonii, powiedzieli, że w obecnej sytuacji jest to niemożliwe i żeby zapomnieć o wyjeździe z Polski i o Japonii. Dla mnie był to dramat. Odpowiedziałem tylko, że jeżeli nie będę się starał o paszport, to na pewno nie otrzymam; ale gdy się będę starał, to chociaż możliwości jest bardzo mało, może jednak otrzymam. Przełożony odpowiedział: „Możesz się więc starać o paszport, ale jeszcze raz ci mówię, że ‘nie otrzymasz’!”
Nie mniej jednak udałem się do Biura Paszportowego w Warszawie. Przyjęła mię pani dyrektor poza kolejką: było kilku żydów ubiegających się o wyjazd do Izraela. Byłem ubrany w sutannę, jak w Polsce chodzili księża, więc zwracałem na siebie uwagę. Pani dyrektor bardzo grzecznie rozmawiała ze mną i powiedziała, żeby złożyć podanie, a oni je rozpatrzą. Po dwóch miesiącach otrzymałem list z Biura Paszportowego, w którym wezwano mię na „rozmowę”. Przyjął mię wtedy jeden pan, z którym rozmawialiśmy dosyć długo: wypytywał o różne rzeczy, między innymi, czy po drodze „chcę jechać do Rzymu”. Ponieważ Polska nie miała wtedy stosunków dyplomatycznych z Japonią, więc ustaliliśmy, żeby się starać o wizę do Japonii w ambasadzie japońskiej w Szwecji. Po zakończeniu rozmowy z nadzieją otrzymania paszporrtu wróciłem do domu i zaraz napisałem list do Sztokholmu.
I tu zaczął się nowy dramat. Po dwóch tygodniach otrzymałem odpowiedź z ambasady japońskiej w Szwecji, o następującej treści: „Nie ma możliwości pojechać na stałe do Japonii dla obywatela państwa komunistycznego”. To rzeczywiście był dla mnie cios! W niedługim czasie otrzymałem też pismo z Biura Paszportowego z wyrażną odmową udzielenia paszpoprtu „ze względu na brak motywów uzasadniających konieczność wyjazdu”! – Pomyślałem sobie wtedy: „Nie tylko Polska przeciwna mojemu wyjazdowi na misje do Japonii, ale Japonia też! Co ja teraz będę robił?” Łącznie z tym moi współbracia zakonni patrzyli teraz na mnie jak na „dziwaka” z urojonymi marzeniami... Był to dla mnie bardzo trudny okres. Powierzyłem tylko całą sprawę Opatrzności Bożej i opiece Matki Najświętszej.
Skracając nieco sprawę powiem, że po upływie blisko roku otrzymałem list z ambasady japońskiej w Szwecji, w którym przysłano mi formularze do wypełnienia na wizę. Odżyła we mnie nadzieja. Zaraz je wypełniłem i wysłałem i po blisko miesiącu przyszło zawiadomienie, żeby się zgłosić po otrzymanie wizy japońskiej. Mając to pismo w ręce pospiesznie udałem się znów do Biura Paszportowego i powiadomiłem ich o otrzymaniu wizy. Odpowiedź była krótka: „My sprawę rozpatrzymy; proszę czekać na decyzję”. Kiedy „decyzja” nie nadchodziła, znów poszedłem do Biura i przy okienku poinformowano mię, że mi przydzielono paszport; należy przyjść z zdjęciem po odbiór. – Radości mojej nie było końca. Wkrótce poszedłem ze zdjęciami i otrzymałem paszport. Po drodze wstąpiłem do ambasady szwedzkiej, poprosiłem o pozwolenie na wjazd do Sztokholu; wówczas pani urzędniczka zatelefonowała do Sztokholmu i w ciągu 5-ciu minut otrzymałem pozwolenie. – Droga do Japonii została otwarta.
Przyjazd na misje do Japonii.
Po otrzymaniu paszportu i wizy japońskiej w połowie czerwca pospiesznie zrobiłem konieczne przygotowania do podóży i chciałem jak najprędzej opuścić Polskę. Był to czas „Wypadków Poznańskich”, obawiałem się więc, że mogą mi odebrać paszporrt. Dnia 7 lipca 1956 r. rano odleciałem samolotem z Warszawy do Sztokholmu.
Szwecja i Sztokholm oświetlone promieniami słońca przedstawiały mi się jako odrębny świat. Udałem się do ambasady japońskiej i bez trudności otrzymałem wizę. Pani sekretarka opowiedziała mi, jak doszło do otrzymania wizy. Kiedy nadszedł mój pierwszy list, pan ambasador (buddysta, niechętny komunistom i religii katolickiej) powiedział: „Nie dam wizy!” Po kilku miesiącach został on zastąpiony przez innego, katolika, którego ochrzcił jezuita w Tokio. I on chętnie udzielił mi wizę. Po otrzymaniu wizy japońskiej odleciałem samolotem drogą okrężną i przybyłem do Japonii późnym wieczorem dnia 20 lipca 1956 r. Spełniły się moje marzenia od lat niemal dziecięcych. Rozpocząłem nowy okres życia jako misjonarz w Kraju Wschodzącego Słońca.
Pobyt i praca w Japonii – to nowy rozdział w moim życiu, który tutaj pomijam. Ogólnie rzecz biorąc, kiedy spojrzę na swój wiek, przeszło 83 lat, a 60 w zakonie Jezuitów, z czego 11 lat w Polsce i 49 w Japonii, i drogę, jaką dotąd przeszedłem, zwłaszcza z Polski do Japonii, po ludzku wydaje mi się coś bardzo nadzwyczajnego, graniczącego z „cudem”. A jeszcze więcej zdumiewające jest osiągnięcie swojej pozycji. Wyszedłem z ubogiego domu, z ubogiej wsi, jako syn ubogiego rolnika. Po trudnej drodze posuwałem się do przodu w nauce, przyjęto mię do Jezuitów, wykształcono i doprowadzono do kapłaństwa, wysłano na misje Japonii. Następnie odbyłem studia z prawa kościelnego łącznie z doktoratem na sławnym uniwersytecie kościelnym Gregorianum w Rzymie; dalej zostałem profesorem na pierwszym uniwersytecie katolickim w Japonii - Sophia, Wydział Teologii, przygotowując kandydatów do kapłaństwa; dodam, że obecnie 6-ciu biskupów w Japonii – to moi uczniowie. Prócz tego dotąd przez 40 lat pracowałem w Sądzie Kościelnym w Tokio, pomagając cierpiącym i dotkniętym nieszczęściem ludziom, czy to w sprawach małżeńskich i rozwodowych, czy też księżom i osobom zakonnym. Do tego, od 20-tu już lat prowadzę Duszpasterstwo Polskie.
Na koniec zapytam, czy w wyżej podanych wspomnieniach Czytelnicy znajdą odpowiedź na pytanie: „Dlaczego chciałem zostać misjonarzem w Japonii?” Odpowiedź jest tylko jedna: Takie było powołanie Boże, udzielone mi w sposób dyskretny i tajemniczy. A patrząc na nie (powołanie) z przestrzeni wielu lat, jestem pewny, że było i nadal jest powołaniem autentycznym. Opatrzność Boża po krętych droga prowadziła mię prosto do Japonii (i ufam, że zaprowadzi do nieba).
Zdaję sobie wszakże sprawę, że moja posługa kapłańska i misyjna była i wciąż jest niedoskonała, ale i to, dokąd doszedłem, czym byłem i jestem, jest niezasłużonym z mojej strony darem Bożym i opieką Matki Najświętszej, oraz wsparciem, kierownictwem i modlitwami osób, z którymi spotkałem się w życiu. Serdecznie za to wszystko, za życzliwość i dobre serce, wszystkim dziękuję i zachowuję wdzięczną pamięć.
Gazeta Klubu Polskiego w Japonii nr 5 (44), październik 2005