Jest nas sześcioro:
- Sugimoto-san; organizator wycieczek i znakomity znawca wszelkiej roślinności jaką można spotkać po drodze. Wskazać mu zaś palcem jakikolwiek szczyt widziany z jakiejkolwiek góry w Japonii - powie jego nazwę i poinformuje jak na niego dojść. Szczegółowo rozpisuje plany comiesięcznych wycieczek i na kilka tygodni przedtem dostarcza je każdemu członkowi Klubu.
- Takasaki-san; nie mieszka w Sagamiko, ale uczestniczy w każdej wycieczce czy to tajfun, czy trzęsienie ziemi. Maszeruje szybko i nie lubi marudzić po drodze, prawie zawsze znajduje się na czele pochodu, a potem czeka długie minuty na resztę towarzystwa. Czas ten zużywa pożytecznie, szperając po plecaku i wyciągając różne smakołyki, którymi nas potem częstuje, są to albo suszone i niebiańsko słodkie owoce kaki, albo ryżowe ciasteczka - daifuku z nadzieniem z fasoli, albo tsukemono jego własnego (lub żoninego) wyrobu. Nie masz jednak nadziei, miły Czytelniku, kosztować podobnego tsukemono w tym kraju, jeżeli Takasaki-san nie jest Twoim znajomym.
- Numazaki-san; dusza towarzystwa, który swym charakterystycznym śmiechem zaraża ptaki na gałęziach. Kiedyś, gdy z mężem spóźniliśmy się na zbiórkę i tym samym przegapiliśmy planowany pociąg - pojechaliśmy następnym, a znalazłszy się na szlaku posuwaliśmy się nim w wielkim pośpiechu by jak najszybciej spotkać naszych towarzyszy. W pewnym momencie usłyszeliśmy „ten śmiech” i już wiedzieliśmy, że nie jesteśmy sami. Numazaki-san ma zawsze idealnie zbalansowane obento (często ciepłe) i odpowiedni zapas obranych ze skórek owoców. Jego żona również dba o to, aby miał właściwą odzież i konieczny ręcznik na szyję. Ma on też poczucie humoru, oczywiście; kiedyś, gdy rozmowa zeszła na temat programu telewizyjnego, wyznałam, że w naszym domu nie ma telewizora, na to on, z nutką zainteresowania w głosie, zapytał czy w naszym domu jest woda i energia elektryczna …
- Sekido-san; pani z wielkim talentem zbierania wszelkich spraw do kupy, zajmuje się między innymi zbiórką pieniędzy i rozliczeniami, gdy taka potrzeba wystąpi. Ma różnorodne znajomości i potrafi wszystko załatwić; na przykład w kwietniu można zamówić u niej przedniej jakości shincha - herbatę po pierwszym zbiorze (w zeszłym roku zamówiłam kilo). Jest osobą, którą można określić jednym, celnym słowem - akarui. Lubi mówić, ale też i słuchać. Zawsze idzie własnym rytmem, na końcu pochodu, i wszyscy na nią czekają.
- Suzuki-san; jest najstarsza i najszczuplejsza z nas wszystkich, ale zawsze nosi największy plecak a w nim wszystko dla wszystkich. Tym razem dźwigała z sobą dodatkowy termos, a w nim wrzątek, w którym rozpuszczała miso, by tak zrobionym misoshiru częstować zmarzniętych wycieczkowiczów. Bardzo lubić wchodzić pod górę, ale nie znosi zejść - odwrotnie niż większość łazików górskich. Jest ona jednoosobowym redaktorem rocznika „Yamabōshi” - bogato opatrzonego zdjęciami i ilustracjami raportów z wycieczek. Suzuki-san mówi dużo i wszystko; gdy w trakcie marszu rozmowa zeszła na temat starości i jej dobrych, i złych stron, ktoś wspomniał Kinoshita-san (osoba mi nie znana), który podobno ma 102 lata i uparł się, że nie będzie mieszkał z rodziną syna, gdyż woli sam. Słysząc to Numazaki-san wyraził swój wielki podziw dla staruszka i stwierdził, że on absolutnie by tak nie mógł żyć, na co Suzuki-san rzuciła przez ramię, że nikt w to ani przez moment nie wątpi.
Wkrótce weszliśmy do lasu i po niedługim czasie marszu w górę wymoszczoną suchymi liśćmi drogą osiągamy cel - Jinba-san. Nie jest to jednak szczyt, lecz raczej rozległa równina, i jego nazwa to podkreśla, gdyż znak jin w słowie „jinba“ znaczy pole manewrów, pole walki (tutaj znany ze swej bitności i podbojów Takeda Shingen - uwieczniony przez Kurosawę w filmie „Kagemusha” - stoczył walkę z przedstawicielem klanu Hōjō z Odawary); znak ba natomiast oznacza konia. Jego piękny posąg stoi na miejscu uznanym za najwyższe.
Na tarasie jednego z barów serwujących gorący udon już czekały na nas dwie starsze panie, które dotarły łatwiejszą drogą - samochodem do pewnego miejsca a potem spacerkiem tutaj. Czekały na nas z torbą mikan i wiadomością, że jedna z nich, Miyazaki-san, zatrzaskując za sobą drzwi samochodu, zamknęła w nim klucze do niego. Pilnie potrzebuje więc telefonu i kogoś, kto mógłby przywieźć z jej domu klucze zapasowe, jej mąż bowiem właśnie jest na rybach. "... Aaaa, Myazaki-san, atarashi kuruma-wo kattara ?" - swój brak entuzjazmu do udzielenia pomocy wyrazili niektórzy, a inni pospiesznie zaczęli łączyć się z domami. Po pewnym czasie wszyscy poprzypominali sobie podobne przygody i dzieląc się przyniesionymi smakołykami, dzielili się opowieściami o swym roztargnieniu. Kiedy rozwiązał się problem zamkniętego samochodu (w końcu przyjechał po niego holownik z pobliskiego warsztatu samochodowego; rachunek zrobił wrażenie) i wszyscy nasycili swe żołądki i uszy, porobili zdjęcia, zaczęliśmy schodzić w dół. Po 30 minutach osiągnęliśmy Miyōtoge, a po dwóch kolejnych godzinach - Yose-jinja w Sagamiko. Wycieczka skończyła się jak zwykle - w Kirakutei; nomiya, gdzie przy piwie i gorących pierożkach gyōza skomentowaliśmy przeżycia dnia bieżącego oraz omówiliśmy pobieżnie plan następnej wyprawy. A ponieważ nie było jeszcze zbyt późno, Numazaki-san opowiedział jak poznał i oświadczył się swej żonie.
W tym roku będzie 9 lat jak chodzę po górach w gronie tych ludzi. Nie jeden garniec umeboshi razem zjedliśmy, nie jeden wór mikan, i razem się wspięliśmy na nie jedną setkę szczytów, których nazw mi trudno spamiętać, pamiętam za to dokładnie nazwę szczytu, którego nie udało się nam zdobyć. Jest to jednak temat na inną historię pod tym samym tytułem.
Gazeta Klubu Polskiego w Japonii nr 1 (46) luty 2006