Galeria
Na naszych łamach debiutuje nowa autorka. Iwona Merklejn jest japonistką, naukowcem obeznanym z wieloma zagadnieniami współczesnej Japonii, a od niedawna mieszka w Tokio również w innej niż do tej pory roli. Nowe doświadczenia skłoniły ją do zapisywania spostrzeżeń na temat japońskiej codzienności w formie felietonów. Na początek zamieszczamy dwa felietony z cyklu zatytułowanego „Listy z Tokio”. Zapraszamy do lektury!
Być matką w Tokio
- Nie wątpię, że te opiekunki w żłobku mają jak najlepsze intencje…
To ciężkie westchnienie mojej amerykańskiej przyjaciółki, nazwijmy ją roboczo Frances. Frances to twarda sztuka, jej dziecko urodziło się zdrowe i wesołe pomimo tego, że matka w czasie ciąży przeszła: ewakuację z 20-piętrowego wieżowca w Tokio w związku z trzęsieniem ziemi (a potem ucieczkę do Kobe w strachu przed promieniowaniem z elektrowni atomowej), dwa loty nad Pacyfikiem oraz depresję przed porodem, po i w trakcie. Teraz już nic jej niestraszne, ma śliczną córeczkę i jest entuzjastką posiadania jak najliczniejszej rodziny. Teraz jednak pozwala sobie ponarzekać:
- - Znowu odesłali mi dziecko ze żłobka z ichnimi ubrankami.
Jako niedoświadczona przez rozkosze macierzyństwa pytam ostrożnie:
- - A co, coś było z nimi nie tak?
- - Mają przepisy, które określają, jakie rękawki dziecko powinno mieć w danej porze roku. Oraz z jakiej tkaniny powinno być ubranko. Założyłam małej bawełnianą koszulkę, ale to nie wystarczy, pod spodem powinna być taka z siateczką. Wiesz, to są profesjonalistki… Za każdym razem, kiedy ubranko jest niewłaściwe, przebierają dziecko w żłobkowe ubranka i w nich odsyłają do domu. Czy muszę dodawać, że były różowe?!
Dziecko mojej przyjaciółki jest dziewczynką. Gdyby to zależało od mamusi, nosiłoby wyłącznie czarne podkoszulki z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. Z napisem „Memento mori”. Mamusia i tatuś poznali się na stronie dla miłośników heavy metalu (z czasem przerzucili się na chorały gregoriańskie, ale nadal gustują w mrocznej estetyce).
Frances usiłuje podejść pozytywnie do tematu i współpracować z systemem, który, bądź co bądź, daje jej możliwość godzenia życia rodzinnego z pracą zawodową i twórczym samorozwojem, a mnie ogarnia zgroza. Może i nie wiem nic o macierzyństwie, ale mam odruch samoobrony przed armią profesjonalistów, którzy zorganizują nam życie od a do zet. Którzy wiedzą, co jest dobre dla dziecka lepiej niż matka. Gdzie instynkt, gdzie natura, gdzie odrobina zaufania do kobiety?
Przypomina mi się historia innej mojej przyjaciółki, Polki tym razem, o tym, jak japońska przedszkolanka instruowała ją w sprawie drugiego śniadania dla dziecka. Dziecko ma przynosić takie samo pudełko z lunchem, jak wszystkie, pokarmy są określone i nie mogą być inne. Przyjaciółka zawrzała gniewem, nie była tak ugodowo nastawiona jak Frances. Buntowała się także, kiedy jej dziecko poszło do szkoły i okazało się, że tam zabronione jest przynoszenie w ogóle jakiegokolwiek jedzenia z domu! Dzieci jedzą obiad w stołówce, wszystkie taki sam. Taki sam obiad, takie same mundurki. Nikt się nie buntuje, z wyjątkiem paru (z definicji lekko dziwnych, tak czy owak) cudzoziemek.
Z drugiej strony trzeba przyznać, że otyłość nie jest tu takim problemem jak w Polsce. Inna polska przyjaciółka powiada, że jest zachwycona tym systemem, bo przynajmniej wie, że jej dzieci zjedzą zdrowo (szkolne posiłki są zbilansowane dietetycznie, z warzywami i wszystkim co trzeba) i nie będą napychać się śmieciowym jedzeniem. Potrafię to zrozumieć. Ale gdzie jest równowaga między potrzebą wolności oraz indywidualnych wyborów a regułami, uznanymi za największe dobro dla największej liczby zainteresowanych? To tylko maleńki przykład na to, że odpowiedź na te pytania wcale nie jest prosta. A na pewno zróżnicowana kulturowo. To, co nam przybyłym z Polski (przynajmniej tym z mojego pokolenia) kojarzy się z komunistyczną dyktaturą, w Japonii często jest przejawem autentycznej troski o dobro wspólne. A to, że dobro wspólne stawia się na pierwszym miejscu, to tutaj sprawa oczywista, zrozumiała samo przez się.
Dlatego jestem w stanie tylko lekko się uśmiechnąć na widok długiej listy telefonów zaufania, którą odpowiednie służby w urzędzie dzielnicowym wręczają każdej kobiecie w ciąży. Osobny numer do każdego problemu. Np. numer 316: co robić, kiedy moje dziecko gryzie inne dzieci? Nie odważyłam się zadzwonić, chociaż miałam wielką ochotę. Poza tym wręczają też poradniki, jak zdrowo się odżywiać i gimnastykować. Jak uprawiać seks w stanie błogosławionym. W sumie sporo pożytecznych informacji.
Wszystko to są wysiłki władz w celu wspierania młodych kobiet, żyjących w wielkim mieście w izolacji od własnych mamuś, babć, cioć i starszych sióstr, które niegdyś służyły radą w takich sprawach (no z tym seksem to może nie, ale wiecie, o co mi chodzi. Na marginesie, moja mamusia rozwiązała problem córeczki gryzącej inne dzieci, czyli mnie w niekonwencjonalny sposób. Mianowicie ugryzła mnie. Ustało jak ręką odjął. I choć zapewne nikt z profesjonalnych wychowawców nie pochwaliłby takiej metody, ja nadal uważam, że mamusia zrobiła dobrze. Nie ugryzłam nikogo od tej pory, słowo honoru).
Sprawa się komplikuje, gdy oprócz władz lokalnych (z reguły poczciwych, nawet jeżeli czasami nadgorliwych) do gry wchodzą organizacje komercyjne. A te wchodzą coraz nachalniej. Frances otrzymuje ze żłobka pisemko (którego rzecz jasna nie zamawiała) z poradami dla młodych matek, suto naszpikowane reklamami. Póki wyraźnie wiadomo, że reklama jest reklamą, to jeszcze nie problem – średnio inteligentna czytelniczka odróżni ją od artykułu. Ale cóż widzimy w kąciku: odpowiedzi na pytania czytelniczek? Jedna młoda matka pyta, co robić, kiedy dziecko bawi się jej smartfonem, podczas gdy ona usiłuje ugotować obiad. Odpowiedź eksperta: pobaw się razem z dzieckiem! Nie, nie żartuję. Ani słowa na temat, co z obiadem? A możliwość, że smartfon można odłożyć w trudniej dostępne miejsce (albo zgoła wyłączyć), nikomu nie przyjdzie do głowy. Trudno mi uwierzyć, że producenci smartfonów (niezbyt zestresowani wpływem elektroniki na rozwój dzieci, na których eksperymentują swe produkty) nie maczali w tym palców.
I jeszcze z kącika porad: co robić, kiedy moje dziecko ogląda na okrągło ten sam film animowany? Odpowiedź: Oglądaj razem z nim i spróbuj dojść, na jakie to głębokie wewnętrzne problemy dziecka ten film odpowiada. Znowu: pomysł, żeby wyłączyć cudo techniki (telewizor, komputer, tablet, smartfon – niepotrzebne skreślić) i zająć dziecko czymś innym, bardziej rozwijającym (wyjaśniam: poza nielicznymi wyjątkami na wysokim poziomie artystycznym, typowy film animowany oglądany przez przeciętne japońskie dziecko nie jest bardziej rozwojowy od gry w piłkę nożną, zdecydowanie), jest poza dyskusją. No dobrze, ja podobno jako nieletnia terroryzowałam swoich rodziców, aby co wieczór czytali mi „Jasia Wędrowniczka”. Czytali przez jakiś czas, potem przerzucili ten niewdzięczny obowiązek na moją młodszą siostrę, która (jako bardziej pracowita) nauczyła się czytać pierwsza. Gdyby podjęli dogłębną analizę moich skrytych potrzeb, na które odpowiadał „Jaś Wędrowniczek”, może nie zaniosłoby mnie do Japonii… już od dzieciństwa przejawiałam chorobliwą, jakże niepokojącą skłonność do wędrówek.
Miłość i praca
- - Wychodzę za mąż.
- - Ooo, co za szkoda… tzn. chciałem powiedzieć, gratulacje!
Prorektor Uniwersytetu Tokijskiego popatrzył na mnie ze szczerym, nieskrywanym współczuciem. To zdanie w jego ustach brzmiało zupełnie inaczej niż mogłoby zabrzmieć w Polsce. Nie, nie był to komplement dla mojej urody ani żadna z tych odmian flirtu, które czasem praktykują (z wątpliwym wdziękiem) starsi mężczyźni na wysokich stanowiskach. Miał na myśli moją zmarnowaną karierę naukową. Bo nie miał żadnych wątpliwości, że ta kariera się zmarnuje. Przez sam fakt wyjścia za mąż.
O reakcjach różnych ludzi na mój pomysł, żeby w wieku lat prawie czterdziestu i po doktoracie wyjść za mąż za Japończyka, można by napisać osobną książkę. Decyzja podjęta po dużym trzęsieniu ziemi, w końcu mogło mi się rzucić na głowę. Ciekawe, czy jakikolwiek mężczyzna, który się żeni słyszy tak liczne wyrazy ubolewania z powodu zmarnowanej kariery. A w moim wypadku bez żadnych dalszych szczegółów, bez dodatkowych informacji tyle osób już wiedziało, że to koniec…
- - Stracisz dochód!
Martwił się, zupełnie szczerze, naprawdę mi życzliwy prorektor.
Nie, nie jest materialistą. Jest też zapewne jednym z najbardziej oświeconych, “postępowych” mężczyzn w tym kraju. Odrobił lekcje z gender studies i feminizmu, na pewno. I na jego przykładzie wyraźnie widać, że teoria czasem nijak się ma do praktyki, i że nie wystarczą abstrakcyjne ideologie, żeby coś zmienić na lepsze.
Czego bym od niego chciała? Żeby zamiast biadolić, pomógł mi znaleźć pracę. Albo przynajmniej zastanowił się nad taką możliwością. Żeby jako człowiek na wysokim stanowisku zrobił coś, aby system uniwersytecki, państwowy, korporacyjny stał się bardziej elastyczny, przyjazny dla kobiet, dla cudzoziemców, dla ludzi w ogóle.
Bo aktualnie w tym systemie są w stanie funkcjonować wyłącznie Japończycy (i nieliczne, bardzo ambitne Japonki, które postanowiły dorównać swoim mężczyznom za wszelką cenę), od dziecka wychowywani w przekonaniu, że prawdziwy mężczyzna podporządkowuje się władzy, jest zawsze dyspozycyjny i pracuje czternaście godzin na dobę. Never complain, jak powiedział mi pewien Amerykanin, któremu po latach zmagań udało się odnaleźć w tutejszej akademii. Nie ma się co łudzić, akademia nie jest wiele lepsza od korporacji. Konferencje naukowe organizuje się w soboty i niedziele, żeby nie odwoływać zajęć. Rodzina widuje tatę-profesora równie rzadko, jak tatę-biznesmena.
Zastanawiam się nieraz, na ile ten osławiony pracoholizm jest zjawiskiem japońskim, na ile amerykańskim czy po prostu globalnym korporacyjnym. “Your private lives have been cancelled” (Wasze prywatne życie zostało odwołane), jak powiedział do swoich pracowników bohater pewnego amerykańskiego serialu o prawnikach, kiedy pojawiła się pilna sprawa. Owszem są sprawy i zawody, które wymagają “odwołania” życia prywatnego na jakiś czas. Ale nie ma ich znowu tak wiele, jak usiłują nam wmówić co poniektórzy silnie zmotywowani szefowie… I nie trwają wiecznie.
W Polsce, póki co, obserwuję pracoholizm jako zjawisko niszowe i elitarne. Wypada się nim pochwalić w niektórych środowiskach. Ale większość znanych mi rodaków nadal rozmawia o tym, kto gdzie był na urlopie. Albo gdzie się wybiera na następny. Albo o tym, że się nie było na urlopie od dwóch lat i tak nie może dalej być. W Japonii nikt nie toczy takich rozmów. Wakacje? To temat, który dotyczy wyłącznie dzieci szkolnych. Dorośli mężczyźni pracują. Przez całe, potwornie upalne lato, z krótką, okołotygodniową przerwą w sierpniu, kiedy to obchodzi się buddyjskie Święto Zmarłych. Nic też dziwnego, że tutejsze kobiety nie garną się specjalnie do kariery. Pracują, dopóki nie wyjdą za mąż. A potem wolą pozostawać na utrzymaniu męża, który zazwyczaj (ciągle jeszcze, pomimo licznych kryzysów) chce i może to utrzymanie rodzinie zapewnić.
Naprawdę miło być klientem japońskich pracowników. Turystów z reguły zachwyca tutejsza uprzejmość. Jest naprawdę przyjemnie, kiedy człowiek wie, że zostanie obsłużony od początku do końca, z autentyczną troskliwością. I to nie tylko w luksusowych salonach, po prostu wszędzie, w przydrożnym sklepiku i na stacji metra. Bez pretensji na twarzy obsługującego, który nie daje każdym gestem do zrozumienia, że jest tu tylko na chwilę i tak naprawdę zasługuje na coś duużo lepszego. Komfortowa jest świadomość, że wszystko, co zostało obiecane i zamówione będzie zrobione na czas, a nawet wcześniej. Że się nie naciąga, nie oszukuje i nie kradnie. Że nikt nie zawali roboty, bo zapomniał, nie chciało mu się i w ogóle przecież jest do wyższych rzeczy stworzony. Ale często zadaję sobie pytanie, jaką cenę ci ludzie płacą za to, że to wszystko tak gładko, bezszmerowo i bezszwowo funkcjonuje.
I czy jest gdzieś złoty środek pomiędzy japońskim pracoholizmem a naszym polskim (czy raczej postkomunistycznym) niedbalstwem, brakiem szacunku dla pracy i danego słowa? W Polsce sporo się ostatnio poprawiło, coraz więcej jest ludzi i firm, które wykonują swoją robotę porządnie. Może tutaj także coś się zmieni? Poluzuje, tak aby kobieta i cudzoziemka mogła nadążyć, zmieścić się w systemie? Pracować i nie umrzeć z przepracowania? Potrzebuję w to wierzyć.
---------------------------------------------------------
Iwona Merklejn – japonistka, medioznawca, dr nauk humanistycznych. Wykładała na Uniwersytecie Warszawskim, Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz JAIST (Japan Advanced Institute of Science and Technology). Obecnie pracuje nad książką o historii Igrzysk Olimpijskich oraz piłki siatkowej kobiet w Japonii. Luźno związana z Uniwersytetem Tokijskim, głęboko związana z mężem, tokijczykiem zakochanym w swoim mieście - Nobuyą Ishiim.
Komentarze
- PLUSK WODY DO STAREGO STAWU WSKOCZYŁA… Skomentowane przez ELZBIETA dodany czwartek, 08 listopad 2012 19:09 O stawie i żabie (Literatura, Język)
- Chcialbym na poczatku powiedziec, ze naprawde… Skomentowane przez Seweryn Karłowicz dodany piątek, 24 sierpień 2012 04:47 Tematyka spotkania polonijnego w ambasadzie 5 lipca br. (AKTUALNOŚCI)