gazeta.jp Polonia Japonica

Polonijny portal internetowy funkcjonujący w polsko-japońskiej przestrzeni międzykulturowej, prowadzony przez grupę Polek mieszkających, pracujących i działających w Japonii.

 

Galeria

A+ A A-

Czy dwie butelki sake to dużo za wstęp do raju? Wyróżniony

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

W swych wędrówkach w poszukiwaniu miejsca do życia kilka lat temu napotykaliśmy na wielu ciekawych ludzi i docieraliśmy do wielu osobliwych i uroczych miejsc. Marzeniem naszym było znaleźć opuszczony, tradycyjny dom wiejski, zbudowany z dobrego drewna i który mógłby być nawet w stanie częściowego rozpadu - byliśmy gotowi zrekonstruować go i przystosować do naszych potrzeb.

Takie domy najczęściej idą w parze z pokaźnych rozmiarów parcelą, w wielu przypadkach zadrzewioną - i o to chodziło. Nie mniej ważną zaletą takiej nieruchomości jest jej cena - często bardzo niska. I tu muszę ochłodzić zapędy potencjalnych poszukiwaczy - w jednej wsi może być nawet kilka wolnych domów, mogą niszczeć w oczach, ale jeżeli nikt cię w tej wsi nie zna, nie ma co nawet marzyć o jego zakupie.

 

Mając nadzieję, że wstępne zwiedzenie wybranej miejscowości, zakupienie wielkiej ilości napojów w lokalnym sklepie i zasięgnięcie języka u sprzedawczyni, a potem porozwieszanie plakacików z naszą prośbą i familijnym zdjęciem sprawi, że już przy następnej wizycie nie będziemy obcy, bardzo myliliśmy się. Z pewnością nie byliśmy w tej wsi grupką nieznaną, ale też nie staliśmy się swoi do tego stopnia, aby uzyskać pozwolenie zamieszkania pośród jej mieszkańców. A dom był ładny, nie za mały, otoczony drzewami wiśniowymi, oddalony nieco od innych siedzib.... Długo jeszcze oczami wyobraźni widziałam naszą rodzinę siedzącą pod tymi wiśniami gdy kwitną i popijającą herbatę, a uszami wyobraźni słyszałam śmiech bawiących się nieopodal dzieci. Inne domy już nie były takie piękne, toteż mniejszy był żal, że nie są do kupienia. Aż trafiliśmy na oyashiki - rozległy dom, najwidoczniej należący niegdyś do rodziny arystokratycznej, otoczony starodrzewiem, w którym można było dopatrzeć się pięknego parku. Od ulicy miasteczka oddzielony wysokim murem i z szerokim podjazdem z drugiejstrony, prezentował się okazale. Niestety oznaki zniszczenia i zaniedbania zewsząd były widoczne, a zawalony rupieciami i zardzewiałymi karoseriami samochodowymi podwórzec i droga do niego wiodąca zdradzały zajęcia jego lokatora. Zbliżywszy się do drzwi wejściowych zauważyliśmy na nich karteczkę z ręcznie napisaną informacją, że dom jest do sprzedania natychmiast gdy zostaną uregulowane sprawy czynszowe z byłym najemcą. Jeszcze raz obeszliśmy go dookoła, zaglądając we wszystkie zakamarki i kręcąc głowami w niedowierzaniu, że ludzie mogą narobić tyle szkód, ale spodobało się nam to miejsce i po powrociedo domu zadzwoniliśmy do właściciela, a ten nam powiedział, że jego lokator pozostawił po sobie nie tylko swój dobytek (co widzieliśmy) ale i dług za półtoraroczny wynajem, i zniknął. Stopniowo dochodziliśmy do wniosku, że nie moglibyśmy uporać się z wysprzątaniem tej posesji w najbliższych dwóch latach, nie mówiąc już o całkowitym remoncie budynku i to nawet wtedy gdybyśmy mieli dziada samuraja. Dziada już nie mieliśmy i nie miał on też niestety wśród swych przodków samurajów i daimyoo.

 

Tylko gwoli poinformowania czytelników, że i takie miejsca istnieją, wspomnę o "mieście na szczycie góry", na które natknęliśmy się w swych włóczęgach. Szczytu już tam właściwie nie ma bo jest teraz miasto. A było to tak, że nasz miły, napotkany po drodze informator na pytanie czy wie o jakichś pustostanach w okolicy, wskazał na strome zbocze góry wznoszącej się przed nami. Widząc panikę w naszych oczach szybko wskazał również drogę do "windy do miasta". Była to mała stacyjka, z której odchodziły kolejki w górę i schodziły w dół. Bezpłatna podróż z przesiadką na windę pionową trwała około 10 minut. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, zobaczyliśmy osiedle małych, nowych domków z ogródeczkami - nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zbudowano je jako makiety na potrzeby filmowe,bo były tak kruche i stłoczone jak mogą być tylko dekoracje. Okazało się jednak, że w niektórych domach już są mieszkańcy, a z pawilonu w środku osiedla, w którym mieścił się supersam oraz jakieś przychodnie bez przerwy wchodzili i wychodzili ludzie.

 

"Nie chciałabym mieszkać w takim sztucznym środowisku" - powiedziałam mężowi, ale z ciekawości daliśmy się wprowadzić do jednego z domków. Wnętrza pachnące nowymi tatami i drewnem - miłe, ale małe - dobre dla tych, którzy nie lubią otaczać się przedmiotami oraz dla tych, którzy pragną ćwiczyć wstrzemięźliwość w kupowaniu drobiazgów do domu. No i gdyby tak któregoś dnia zepsuła się winda?! Wspinanie się po górach należy do moich pasji, ale nie chciałabym zostać szerpą już na całe życie.

 

W tych upartych poszukiwaniach na własną rękę skłoniliśmy się raz ku sugestii agenta od nieruchomości aby zamiast ciągle odrzucać jego przesyłane faxem propozycje, spróbować również odwiedzić jego biuro i pozwolić sobie pokazać "towar". Przyjechaliśmy. Naszym oczom jednak nie ukazały się jakieś zapierające dech posesje lecz dokładnie to, co można było sobie wyobrazić patrząc na otrzymywane mapki i rysunki - powciskane z trudem pomiędzy siebie budyneczki przy ruchliwach drogach albo konstrukcje na stalowych słupach, zawieszone gdzieś na zboczach gór, przypominające raczej wiszące mosty, a nie domy dla ludzi. "I czego ja szukam" - myślałam sobie - "... przecież to co mamy w Tokio już z zewnątrz jest lepsze, powierzchnia mieszkalna też prawie taka sama, bliziutko szkoła, poczta, sklep, dookoła park ....". Z zawodem malującym się na twarzach oznajmiliśmy, że jeszcze zastanowimy się i damy znać, a teraz musimy już wracać. I wtedy agent wyciągnął z zanadrza lepszą kartę; zawiózł nas do lasu, gdzie na łagodnej pochyłości ku leniwie płynącej w dole szerokiej rzece, rozrzucone w słusznej od siebie odległości stały piękne, nowowzniesione domy. Wskazał na połać lasu i powiedział, że jeszcze tylko ta działka jest wolna. A była to duża działka i las mieszany, więc w lecie dużo cienia, a zimą odpowiednie nawidnienie, rzeka na południu, dobry dojaz do najbliższego miasteczka... Popatrzeliśmy tylko na siebie porozumiewawczo i mąż powiedział agentowi, że decydujemy się na tę propozycję. Wówczas usłyszeliśmy gorszą część nowin - cena tej działki przewyższa cenę dotąd oglądanych działek wraz z domami. Było to jednak zmartwienie na później, teraz szumiało nam w głowach. Poinformowaliśmy krewnych, że wreszcie mamy to czego szukaliśmy i możemy postawić dom z oddzielną częścią dla teściowej. Spodobał się nasz plan i otrzymaliśmy zapewnienie o wsparciu finansowym naszych przedsięwzięć. Wkrótce jednak lekarz oznajmił nam, że jej choroba nie jest zwykłą dolegliwością żołądka,lecz rakiem którego nawet już nie można operować. Należało swe myśli i energię skierować w inną stronę.

 

Potem już nie mogliśmy odnaleźć w sobie poprzedniej siły i entuzjazmu, i pogodziliśmy się z myślą, że jeszcze kilka lat trzeba będzie przecierpieć w Tokio, a potem się zobaczy. Agent z biura obrotu nieruchomościami wkrótce przypomniał sobie o nas i znowu z faxu zaczęły wypływać znane informacje i rysunki. Znowu wymuszone odwiedziny bez większych nadziei. Tym razem jednak natychmiastowy sukces,"niecodzienna okazja, kobieta, która nagle owdowiała musi jak najszybciej pozbyćsię nieruchomości, dlatego cena jest niska, śmiesznie niska, dom nowy i nowocześnie wyposażony, jesteśmy pierwsi, którzy dowiadują się o tym i bylibyśmy nierozsądni nie korzystając z szansy, jaka nigdy już może się nie trafić... itd,itp" .Ze wszystkich zalet tego domu najbardziej podobało mi się to, że najważniejsze pomieszczenia są dobrze wyeksponowane na południe, gdzie nic nie zasłania widoku na zieleń wznoszącej się nieopodal góry.

 

Wprowadziliśmy się pod koniec marca. Sąsiedzi szybko okazali się być niezwykle sympatyczni i uczynni; niezwłocznie poinformowali nas o wszystkich zwyczajach i lokalnym życiu publicznym. Przewodnicząca Sekcji Samorządu d/s Dzieci (że tak swobodnie przetłumaczę z języka japońskiego słowo ikuseikai) wręczyła mi informacje o obowiązkowych opłatach, kalendarz imprez oraz wykaz nazwisk wszystkich dzieci naszej dzielnicy z podziałem na grupy "marszowe" (ze względu na bezpieczeństwo do odległej szkoły dzieci chodzą ustalonymi grupami). Sąsiadka z przeciwnej strony ulicy, pełniąca obowiązki członka Lokalnego Samorządu Mieszkańców (Jichikai) przyniosła zaś zawiadomienie o mającym się wkrótce odbyć walnym zebraniu przedstawicieli wszystkich tutejszych rodzin oraz poinformowała, że jako nowi mieszkańcy powinniśmy stawić się na nie z dwoma butelkami sake. Bardzo mi się to spodobało bo nic tak niełamie lodów jak dobra zawartość jakiejś butelki, a jeżeli mają byćdwie to jeszcze lepiej, bo będzie przecież cała wieś. "U nas też jest taki zwyczaj" - odrzekłam zadowolona. Zakupiliśmy najlepszą sake jaka była w sklepie i wyruszyliśmy na pierwszespotkanie z sąsiadami. Przewodniczącego Samorządu natychmiast rozpoznaliśmy i wręczyliśmy mu butelki. Zebranie rozpoczęto. Najpierw przedstawiono nas i podziękowano za podarunek, odstawiając go do skrzynki. Potem rozdano i omówiono bilans za miniony rok i przedstawiono plany na rok bieżący. Gdy po części poświęconej na pytania i wnioski ludzie zaczęli pogwarzać, mąż podniósł się i wyraził naszą chęć wydzierżawienia małej działki. Obecni zaczęli się nawoływać i w końcu powiedziano nam, że ziemi tu nie brakuje,ale dzisiaj nie przyszła osoba, która ma jej wiele i na pewno odkroi nam kawałek, gdy poprosimy osobiście. "Ależ oczywiście, bierzcie ile chcecie i gdzie chcecie" - odrzekła Nakamura-san, gdy następnego dnia zjawiliśmy się przy jej genkan z naszą sprawą. "Ja się tylko cieszę, że ktoś chce ją uprawiać. Opłata? Nie ma mowy o żadnych opłatach".

 

Nie potrafię opisać swej radości i poczucia swobody gdy przekopywałam kawał łąki, który był od tej pory moim ogrodem. Sprzedawca nasion spytał z ciekawością ile mam hektarów, bo tyle kupuję, że jest to pewnie wielki obszar.Pierwsze sianie i sadzenie było jak ceremonia - przy radzie i pomocy różnych sąsiadów, a degustacja pierwszych, własnych - znakomicie smakujących - warzyw była ważnym świętem. I mimo, że teraz czułam się kompletna i bogata, to jeszcze od czasu do czasu Nakamura-san przyniosła jakiś koszyczek fasolki lub szpinaku "na spróbowanie smaku z jej pola". Co roku w danym sezonie otrzymuję od niej, a to woreczek kuri#, czy yuzu#, a to kilka ogromnych pędów take-no-ko ... Ogawa-san widząc czasami mnie zajętą pracą, zajdzie na pogawędkę i przyniesie dwa melony lub naręcz naganegi. "Yoku yatteru ne" - zagai. Przyjmuję to jako szczery komplement i wyraz uznania z jego strony. I mam ku temu powody. Jest on bowiem starym i mrukliwym człowiekiem, niechętnym ludziom młodszej generacji,których ogólnie uważa za namake-mono#, którym nie warto nawet odpowiadać na pozdrowienia.Oprócz tego jest tak chudy, że gdy idzie ze swą motyką to zdaje się, że nie niesie jej na ramieniu lecz raczej jakimś cudownym sposobem motyka unosi go z sobą. A gdy pierwszego dnia naszej pracy w polu zobaczył jak mąż bez entuzjazmu dziabie łopatą ziemię, zdecydowanym ruchem wyjął mu ją z dłoni i pokazał sposób posługiwania się tym narzędziem. Patrząc jak w ciągu pół godziny przekopał fachowo połowę działki pomyślałam tylko, że to jakiś czort - taki jest silny.Zrewidowałam wówczas swój pogląd oparty na teorii, że fizyczna siła człowieka tkwi w jego mięśniach.

 

Są dni, gdy niesprzyjające warunki pogodowe zmuszają matki do odwożenia swych dzieci do szkół, wtedy sąsiadki będące w posiadaniu wieloosobowych samochodów ofiarują swą pomoc i po szybkim skomunikowaniu się z całą grupą "marszową" odwożą ją do szkoły. Po lekcjach też często komuś jest po drodze - zbierze dzieci i podrzuci do domów. Międzysąsiedzka pomoc i okazywanie serdeczności jest w tej naszej małej społeczności elementem codzienności. Wiąże się to oczywiście z różnymi obligacjami w postaci drobnych prac i dyżurów lub pełnieniem funkcji w samorządzie mieszkańców, ale to zaś z kolei powoduje zacieśnianie się więzów międzyludzkich i przyjemne poczucie przynależności. Żyć szczęśliwie pomiędzy szczęśliwymi i życzliwymi ludźmi, czyż można potrzebować czegoś więcej? ...a kosztowało to  t y l k o  dwie butelki sake.

 

PS. Naszej sake na zebraniu nie otworzono, ale to nie znaczy, że do tej pory stoi w skrzynce. Latem, podczas święta bon-odori, kiedy wszyscy tańczą i piją, przydają się takie zapasy.

Gazeta Klubu Polskiego w Japonii Nr 1 (16), luty 2001

Zaloguj się, by skomentować
© 2013 www.polonia-jp.jp

Logowanie lub Rejestracja

Zaloguj się