gazeta.jp Polonia Japonica

Polonijny portal internetowy funkcjonujący w polsko-japońskiej przestrzeni międzykulturowej, prowadzony przez grupę Polek mieszkających, pracujących i działających w Japonii.

 

Galeria

A+ A A-

„Dzienniki japońskie” Piotra Milewskiego Wyróżniony

Oceń ten artykuł
(11 głosów)

     Wśród autorów piszących książki o współczesnej Japonii zdarzają się czasem tacy, którzy naprawdę potrafią pisać. Chodzi mi o umiejętność pozornie oczywistą, ale jednak deficytową: o to, żeby autor miał własny styl, żeby jego słowa kreowały obrazy opisywanej rzeczywistości, a wiedza o temacie pozwoliła uniknąć zarówno banału, jak i taniej sensacji. Nową książkę Piotra Milewskiego mogę polecić z czystym sumieniem, choć znam ją tylko we fragmentach. Autor zaprezentował już swoje doskonałe umiejętności literackie i reporterskie w poprzedniej książce pod tytułem „Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej” (Wydawnictwo Znak Literanova, 2014), a wcześniej w reportażu zamieszczonym w tomie „Hokkaido – Japonia bez gejsz i samurajów” (Wydawnictwo Mantis, Olsztyn 2006). Współpracował również z mediami polonijnymi w Japonii i czasopismami polskimi. Wiedza Piotra Milewskiego na temat Japonii opiera się na solidnych podstawach, przez 9 lat autor mieszkał i pracował w Sapporo i w Tokio.

    „Dzienniki japońskie.Zapiski z roku Królika i roku Konia” to opowieść o odbytej w 1999 roku podróży autostopem przez Japonię. To książka o poznawaniu Japonii, ale też o podróżowaniu, czyli o czymś, co można nazwać specyficznym stanem umysłu. Stanem, w którym porzuca się bezpieczną przewidywalność, na korzyść ryzyka i nieprzewidywalności, otwartej i chłonnej percepcji świata i ludzi. Podróżowanie opisane w „Dziennikach...” jest wyzwaniem także w sensie najbardziej podstawowym, bo... ekonomicznym. Autor wyruszył w trzymiesięczną podróż z pięćdziesięcioma tysiącami jenów w kieszeni. Jak sobie poadził? I czy w ogóle da się podróżować autostopem po Japonii? - na te pytania znajdziemy odpowiedź dopiero po przeczytaniu książki. Dziś prezentujemy jej fragmenty.

     Na początku swej opowieści Piotr Milewski po mistrzowsku wprowadza czytelników w atmosferę pory deszczowej, tej najbardziej japońskiej ze wszystkich pór roku. Fragmenty te znajdują się w poniższym linku:

http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,6174,Dzienniki-japonskie

Z nich dowiemy się również, jaki związek z tematem ma "rok Króika i rok Konia".

    Na naszych łamach publikujemy natomiast  inny fragment „Dzienników japońskich”, udostępniony przez autora. Zapraszam do lektury!

 

Droga na zachód

 

Miliony kropli uderzające o dach stancji nad głową i równomierny plusk tych pojedynczych, które kapały do miednicy leżącej u moich stóp. Forte i piano. Koncert, który od kilku dni usypiał mnie i budził. Najpierw irytował, a potem, gdy już się do niego przyzwyczaiłem, niczym metronom pomagał mi odmierzać czas. Dach przeciekał już trzecią dobę. Dokładnie tak długo bez przerwy padał deszcz. Siedziałem w pokoju na poddaszu przy otwartym oknie i z góry obserwowałem ulicę. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniało. A jednak częściej zdarzało mi się ujrzeć krótką sprzeczkę albo usłyszeć trochę za długie trąbienie kierowcy, który na wąskiej uliczce obdarzał kolegę nadjeżdżającego z naprzeciwka spojrzeniem pełnym zniecierpliwienia. Wszyscy mieli już odrobinę dość tego deszczu. Ja też.

     Jeśli ktoś chce się przekonać, co znaczy pora deszczowa w Japonii, powinien zawitać tu na przełomie czerwca i lipca. Niech tylko nie zapomni parasola, płaszcza przeciwdeszczowego i pary kaloszy. Okres ten zwą tutaj piątą porą roku i jak na porę roku przystało, ma on swoje prawa i wymagania. Jednym z nich jest cierpliwość. Moja była już na wyczerpaniu. Czułem, że już najwyższy czas, by zacząć podróż, ale – zapewne ze względu na pogodę – nie mogłem się przemóc. Już od trzech tygodni czekałem na rozpogodzenie. Wreszcie pewnego poranka przez szpary w zasłonach przedarły się promienie słońca. Wyjrzałem przez okno: na stalowym niebie pojawiły się błękitne łaty. Te jasnoniebieskie plamy po długim czasie nieprzerwanej szaroburości od razu uruchomiły moją wyobraźnię. Poczułem, że rozpiera mnie energia. To był znak, że czas ruszyć w drogę. Zarzuciłem plecak na ramiona i wyszedłem z domu.

 

Wyjazd z Tokio

 

Wielkie miasta mają to do siebie, że łatwiej jest do nich wjechać, niż się z nich wydostać. I to nie tylko w sensie psychologicznym, gdy mamy na myśli to, że człowiek czuje się w nich jak mała drobinka, której los nikogo nie interesuje i która w swej jednostkowości nie ma żadnej mocy sprawczej, wybiera więc bezpieczne podporządkowanie i minimalizm. Także w znaczeniu fizycznym: po prostu z metropolii nie jest łatwo się wydostać, znaleźć drogę, która prowadzi w kierunku, w którym chcemy podążać. Tokio jest takim właśnie miastem.

     Oczywiście mógłbym wsiąść w wygodny pociąg ekspresowy i szybko dotrzeć do celu. Mógłbym. Ale po pierwsze bilet kosztowałby mnie znacznie więcej niż środki, którymi dysponowałem, a poza tym cóż to za przyjemność z własnej woli odebrać sobie szansę na interesujące spotkania. To przecież one są najciekawsze, najbardziej odkrywcze i inspirujące.

     Tylko jak wydostać się z tego miasta-molocha? Jak znaleźć najlepszą drogę? Jak złapać okazję w plątaninie uliczek i alei wielkiego Tokio? Wiedziałem, że muszę dostać się bliżej rogatek metropolii. Tam, gdzie trafiają podróżni, którzy opuszczają miasto. Ktoś podpowiedział mi, że powinienem spróbować koło stacji Yōga.

     Nie pożegnałem się ani z panią Nakajima, ani z żadnym ze znajomych, bo wiedziałem, że niedługo znów tu wrócę. Po prostu wsiadłem w kolejkę miejską i po kilku przesiadkach dotarłem do wskazanego miejsca. Kilkanaście metrów nad ziemią na stalowoszarych słupach unosiła się ta właściwa droga. Autostrada Tōmei. Gdy rozmyślałem, jak się na nią dostać, niebo znów przykryły ciemne chmury. Zdążyłem tylko stanąć na skraju drogi, kiedy na mojej głowie rozprys­ły się pierwsze krople. Wkrótce zaczęło lać.

     Nie ma mowy, by w takich warunkach liczyć na czyjąś przychylność – pomyślałem i schroniłem się w pobliskim barze szybkiej obsługi. Deszcz nie chciał ustąpić i przez głowę przeleciała mi myśl, że poranne przejaśnienie to był tylko żart natury, która postanowiła się ze mną podroczyć. Nie dałem jednak za wygraną. Za długo już czekałem na ten moment.

     –Na pewno dam radę – wyszeptałem do siebie. – W końcu z Tokio do Nagoi jest tylko około trzystu kilometrów. Autostradą można w jeden dzień pojechać tam i z powrotem.

     Z Nagoi blisko zaś jest już do Kioto i Nary, dawnych stolic, które chciałem odwiedzić. Stamtąd z kolei bez problemu dostanę się do Hiroszimy, a kto wie, może nawet dalej – na wyspę Kiusiu, choć ta zdawała się bardzo odległa, a ja chciałem podróżować bez wytyczonej trasy, zdając się na los i uprzejmość kierowców. A poza tym w jednej z gazet przeczytałem, że na zachodzie pora deszczowa dobiegła już końca. To wystarczający powód, by pojechać w tamtą stronę.

     Godzinę później przestało padać. Stanąłem przy krawędzi jezdni z kartonem, na którym wykaligrafowałem napis „Nagoya hōmen” – „W stronę Nagoi”. Po kwadransie podbiegła do mnie dziewczyna z zapytaniem, czy potrzebuję pomocy. Odparłem, że chciałbym tylko znaleźć się na autostradzie. Przez dłuższą chwilę analizowała sens mojej odpowiedzi, po czym zaprosiła mnie do samochodu i zawiozła na pierwszy parking na autostradowej estakadzie. Znalazłem się wysoko nad ziemią, w miejscu, z którego nie było już drogi odwrotu: ani drzwi wyjściowych, ani schodów. Poczułem, że wyruszyłem w podróż.

     Z parkingu zabrał mnie elegancki staruszek o gęstej, siwej czuprynie i zmarszczkach wokół oczu, które wskazywały na pogodę ducha i żywotność. Uśmiechał się za każdym razem, gdy chciał mi coś powiedzieć.

     –Podróże to dobra rzecz. Otwierają oczy – powtarzał, a ja mu przytakiwałem.

     Jechał do Shimizu na spotkanie z kolegami z dawnej pracy. Jego wesołe oczy zdradzały dobry humor i ochotę na zwierzenia. A miał się czym chwalić. Był emerytowanym oceanografem. Ukończył Uniwersytet Tokijski, co w tym kraju uznaje się za nie byle jakie osiągnięcie, a on, jakby tego było mało, jeszcze się tam doktoryzował. Potem wyjechał na badania do Seattle, a po powrocie rozpoczął pracę w agencji rządowej.

     –Mogłem zostać w Ameryce. Oferowano mi wysokie stanowisko i intratne wynagrodzenie. Wybrałem jednak bezpieczeństwo nad przygodę. Wyszalałem się podczas studiów. Na wszystko musi być właściwy czas i najważniejsze to rozumieć, kiedy on nadchodzi.

     Wyglądało na to, że dobrze wiedział, kiedy nastąpił właściwy dla niego czas, i podejmując decyzję o powrocie, nieźle na tym wyszedł. Cieszył się dobrym zdrowiem i wysoką emeryturą.

Jechaliśmy już od godziny, a ciągła zabudowa nie chciała się skończyć. Domy stały jeden obok drugiego, a między nimi rozpychały się kombinaty chemiczne i sterylne fabryki. W oddali górowały wieżowce portowej Jokohamy. Zapytałem kierowcę, gdzie kończy się jedna miejscowość i zaczyna następna, a on spojrzał na mnie spod oka, trochę jak na wariata, i – ponieważ właśnie mijaliśmy tablicę z nazwą miasta – z tryumfem wykrzyknął, że tu. Miał szczęście, ale nawet gdyby ono mu nie sprzyjało, i tak nie przyznałby się, że nie wie. Wyznanie to postawiłoby bowiem w złym świetle zarówno mnie – jako osobę nieroztropną i niegrzeczną, jak i jego – jako kogoś, kto nie ma dostatecznej wiedzy. Tym samym obaj znaleźlibyśmy się w niezręcznej sytuacji, zapadłaby zapewne cisza i wyparował dobry nastrój, podtrzymywany niejednokrotnie dużym wysiłkiem woli. A nie ma w Japonii nic gorszego niż postawienie kogoś w sytuacji bez wyjścia, naruszenie panującej harmonii i zepsucie dobrego nastroju. To zupełnie tak, jakbyśmy wnieśli ze sobą do salonu zapach nieświeżej ryby. Niby wszyscy się dalej do nas uśmiechają, ale trudno znaleźć kogokolwiek, kto zechciałby z nami zamienić więcej niż słowo. W Japonii nic bardziej nie zniechęca do stawiania trudnych pytań niż zagrożenie wykluczeniem i obojętnością. One są gorsze niż najsurowsza kara.

     Zapanowało milczenie, a ja postanowiłem nie pytać już więcej. Tym samym odebrałem kolejną lekcję japońskiego savoirvivre’u, a na wyspach jest on przecież ważniejszy nawet niż radość życia. Z opresji wybawiła mnie góra Fudżi, której wciąż jeszcze ośnieżony wierzchołek wychynął zza mgieł. Wyglądała, jakby unosiła się w powietrzu.

......................................................................................

Piotr Milewski, Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia

Wydawnictwo Znak Literanova, 2015

ISBN: 9788324026715

Ostatnio zmieniany
Zaloguj się, by skomentować
© 2013 www.polonia-jp.jp

Logowanie lub Rejestracja

Zaloguj się