Galeria
GAZETA POLSKA W JAPONII nr 6 (51) grudzień 2006
Renata Mitsui: Zacznę od typowego pytania: jak się zaczęła twoja przygoda z Japonią? Czy od poznania męża?
Iwona Hasegawa: Tak. Poznałam mojego męża podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych.
Kiedy to było?
W 1981 roku. Wyjechałam z kraju w 1980 roku.
Czy wyjechałaś na stałe?
Nie. To wszystko zaczęło się jeszcze w Polsce. Poznałam grupę Amerykanów, bardzo zaprzyjaźniłam się z pewną Amerykanką, która zaprosiła mnie na wakacje do Stanów. Pobyt miał trwać 2 miesiące, moja znajoma miała kontakty z uniwersytetem, zaproponowała mi też studia w ramach wymiany studenckiej związanej z wydziałem polonistycznym na tym uniwersytecie. Byłam wtedy studentką trzeciego roku anglistyki we Wrocławiu. W tamtych czasach trudno było wyjechać z Polski, ale udało mi się załatwić formalności i wyjechać na 2 miesiące. Niestety, jestem bardzo pechową osobą. Po 2 tygodniach pobytu w Stanach miałam wypadek, nie będę opisywać szczegółów. Całe moje studiowanie poszło na bok, były kłopoty z ubezpieczeniem i tak dalej. Nie chciałam rezygnować z możliwości nauki w Stanach, chciałam też mieć większy kontakt z językiem angielskim. Poprosiłam mój uniwersytet o urlop dziekański. Odmówiono mi, byłam bardzo zaskoczona. Miałam dylemat: wrócić do Polski i skończyć studia, czy zostać w Stanach? W ciągu miesiąca musiałam podjąć decyzję. Miałam okazję przenieść wszystkie swoje zaliczenia ze studiów w Polsce na uniwersytet amerykański. Moja decyzja była szybka: spróbuję skończyć studia w Stanach.
I tam poznałaś swego przyszłego męża.
W tym czasie nie myślałam, że wyjdę za mąż, po prostu miałam dobrego znajomego – Japończyka. Studiowaliśmy na tym samym uniwersytecie, tylko on przyjechał wcześniej do Stanów. Myślę, że to, że się poznaliśmy to było przeznaczenie. Uważam, że w życiu wszystko jest nam przeznaczone: kogo spotkamy, gdzie... wszystko jest gdzieś zapisane w naszej księdze życia. Nawet te decyzje, które sami podejmujemy są w pewien sposób z góry zaplanowane.
Czy chodzi ci o interwencję boską?
Jestem chrześcijanką. Wierzę, że to po prostu jest los.
Kiedy stało się jasne, że przyjeżdżacie do Japonii?
Wzięliśmy ślub w 1982 roku. Ja skończyłam studia w 83, mąż w 84 roku.
A więc byliście małżeństwem studenckim.
Tak, to było bardzo nietypowe dla Japończyka.
Czy przed ślubem poznałaś rodziców męża?
Nie.
Po prostu wzięliście ślub.
Tak. Braliśmy ślub trzy razy. Najpierw wzięliśmy ślub cywilny w Stanach. Byli na nim tylko nasi najbliżsi znajomi. W tym czasie pracowałam, żeby zarobić na studia. Moi znajomi byli właścicielami pola golfowego i tam pracowałam w czasie wakacji. Mąż też pracował, pomagaliśmy sobie wzajemnie. I tak się to skończyło – ślubem. Potem był wyjazd do Japonii. Makoto pojechał wcześniej, żeby szukać pracy i przygotować dla nas zaplecze, a zostałam jeszcze prawie 6 miesięcy w Stanach.
Jak zareagowała rodzina męża?
To są ludzie optymistycznie nastawieni do życia i trochę nietypowi. Teściowa była rozwiedziona, mój mąż długo przebywał za granicą – to nie jest typowe w Japonii. Makoto juz wcześniej powiadomił rodzinę o swoich zamiarach i byli przygotowani na mój przyjazd. Nie mówiłam wtedy po japońsku ani słowa. Mąż nauczył mnie 3 wyrazów: arigatǒ – dziękuję, sumimasen – przepraszam, (powiedział: to na wszystko działa, w każdej sytuacji możesz powiedzieć sumimasen, wystarczy tylko trochę zmieniać intonację), a trzecie słowo to było konnichiwa – dzień dobry.
Jakie były Twoje pierwsze wrażenia z Japonii?
Pierwsze wrażenie było takie, że Japonia jest krajem bardzo trudnym, jeśli chodzi o pracę, o stosunki w pracy. Poza tym – mieszkanie. Znajomy męża znalazł nam mieszkanie – malutkie dwa pokoiki, jeden wielkości 4 mat, drugi – 6. Mąż, żeby mi dogodzić, do tego sześciomatowego pokoju wstawił duże, podwójne łózko. Zajęło cały pokój. W drugim było malutkie kotatsu, dwa siedzenia, telewizor. Pierwsze moje wrażenie – klaustrofobia. Pomyślałam sobie: Co ja tu robię? Ja chcę wracać... do Stanów, do Polski... byle nie być tutaj. Byłam zaszokowana. Gdybym wówczas przyjechała do Japonii prosto z Polski pewnie szok byłby mniejszy. Mieliśmy w Polsce mniejsze mieszkania. Ale po 4 latach pobytu w Stanach... tam jest przestrzeń, wszystko duże. To trwało tylko kilka tygodni – człowiek się przyzwyczaja do wszystkiego, aklimatyzuje się. Po 3 tygodniach mówiłam już po japońsku prostymi zdaniami. Jestem lingwistką. Uczyłam się różnych języków, w Polsce i w Stanach.
Od Twojego przyjazdu do Japonii minęły 22 lata.
Najpierw spędziliśmy w Japonii 7 lat. Tu urodziły się dziewczynki, starsza córka Julia w 85 roku, młodsza Maria w 91 roku. Potem wyjechaliśmy znowu do Stanów – tym razem był to wyjazd służbowy męża. Mąż pracuje w dziale międzynarodowym firmy telekomunikacyjnej i dużo wyjeżdża. W ciągu roku co najmniej 3 miesiące spędza za granicą. Jako rodzina spędziliśmy w Stanach 7 lat.
Często zmieniałaś kraj i miejsce zamieszkania.
Nasze losy jako rodziny tak się ułożyły. A ja mam tzw. pięcioletni cykl. Jeśli mieszkam w jednym miejscu przez 5 lat to mam ochotę coś zmienić – zmienić otoczenie, kraj. Łatwo się adaptuję do nowych sytuacji, nie miałam problemów w Stanach, gorzej było z Japonią, ale jednak człowiek się szybko przyzwyczaja. Znajomość języka też jest bardzo ważna, a poza tym nie można polegać na otoczeniu tylko lepiej liczyć na siebie. Obcokrajowcy często robią też taki błąd, że próbują swoją kulturę narzucić w kraju, w którym mieszkają. Można zaoferować innym swoją kulturę, ale nie mozna jej narzucać. Przecież ten kraj ma swoje własne tradycje. Jednocześnie obserwuję, że Japonia się zmienia, staje się bardziej międzynarodowa, kobiety mają coraz silniejszą pozycję.
Obecnie na duża skalę zajmujesz się nauczaniem języka angielskiego. Jak zaczęłaś tę pracę?
Japończycy widząc obcokrajowca uważają, że on mówi po angielsku. Pytają: Amerikajin desu ka? Obecnie ten sposób myślenia się zmienił, ale 20 lat temu tak było. Początkowo mieszkaliśmy w prefekturze Saitama. Ktoś zapytał mnie czy nie chciałabym nauczać angielskiego. Najpierw uczyłam w domu, córka była mała, nie mogłam pracować poza domem. Nie dawałam żadnych ogłoszeń, wiadomość o tym, że uczę rozeszła się wśród ludzi. Tak jest do tej pory. Wieści rozchodzą się wsród ludzi jak pajęczyna. Początkowo miałam tylko jedną grupę uczniów. Potem oddałam córkę do hoikuen i zaczęłam uczyć w community center i w innych miejscach. Wtedy uczyłam głównie osoby dorosłe. Potem wyjechaliśmy do Stanów, mieliśmy już wtedy dwoje dzieci. Z mężem podzieliliśmy się obowiązkami: ja zajmowałam się sprawami związanymi ze szkołą amerykańską, on – japońską. W tym czasie znałam już dość dobrze japoński, w szkole dowiedziano się o tym i zostałam taką volunteer mother – chodziłam do szkoły 3-4 razy w tygodniu i jako wolontariuszka uczyłam dzieci japońskie angielskiego i pomagałam w nauce innych przedmiotów, później pociągnięto mnie także do innych nacji – uczyłam też dzieci hiszpańskie i inne. W tamtych czasach miałam więcej czasu na swoje własne zajęcia, teraz na nic nie mam czasu.
Po powrocie do Japonii postanowiliśmy kupić własny dom. Dotąd mieszkaliśmy w wynajętych domach lub mieszkaniach. Znaleźliśmy dom w prefekturze Chiba i tam mieszkamy. Kiedy ludzie zorientowali się, że w sąsiedztwie jest gaijin szybko zapytano mnie czy nie chciałbym uczyć dzieci angielskiego.
Czy uczysz tylko dzieci?
Tak, tylko dzieci, w wieku od 4 do 12 lat. Uczyłam też gimnazjalistów, ale z nimi jest zbyt dużo problemów, za późno przychodzą na lekcje, zbyt małe robią postępy, więc stopniowo zrezygnowałam z tej grupy wiekowej. Dzieci w gimnazjum są zbyt zmęczone, zbyt dużo mają różnych zajęć. Więcej się nauczą w juku, które ma system sprawdzania testowego i więcej rygoru.
Czy przygotowujesz swoich uczniów do egzaminów z angielskiego?
Tak, staram się, żeby przed ukończeniem 6 klasy szkoły podstawowej miały zdany egzamin Eiken na poziomie 4. Niestety w gimnazjum znowu zaczynają naukę angielskiego od ABC.
Myślę, że wbrew obiegowym opiniom japońskie dzieci mają takie same uzdolnienia językowe jak dzieci innych narodów.
Dzieci szybko się uczą i są coraz mądrzejsze. Kiedy zaczynałam uczyć angielskiego w Japonii uczyłam alfabetu czwartoklasistów, teraz takich rzeczy dzieci uczą się w wieku przedszkolnym. Przed pójściem do szkoły poznają tez hiraganę i podstawowe kanji.
Czy nie uważasz, że panuje nadmierny pęd do edukacji?
Jest duża różnica między dziećmi, które szybko wszystko przyswajają i takimi, które jeszcze chcą być dziećmi i więcej się bawić. Czasami zbyt duża jest presja ze strony rodziców. Uczę pięciolatki, które chodzą na pianino, pływanie, kaligrafię, angielski i do tego jeszcze na jakieś zajęcia sportowe. Zdarza się nawet, że dziecko zaczyna zasypiać w czasie lekcji dlatego, że jest zmęczone. Bywają dzieci, które wstają o 5. rano, żeby ćwiczyć grę na fortepianie. To jest efekt ambicji rodziców i źle pojętej rywalizacji.
Czy traktujesz swoją pracę jak zawód?
Dla mnie to jest w stu procentach zawód. Należę do organizacji zrzeszających nauczycieli angielskiego w Japonii – ETJ, JALT. Chodzę na różne wykłady, próbuję też sama się doskonalić. Co prawda skończyłam anglistykę i długo mieszkałam w Stanach, ale nauczanie dzieci to jeszcze inna sprawa. Sama nauczyłam się psychologii dzieci – metodą prób i błędów.
Czy nie sądzisz, że w Japonii jest zbyt wielu niekompetentnych nauczycieli angielskiego?
Jest wielu nauczycieli i wiele szkół. Przyjeżdżają tu ludzie, którzy nie mają odpowiedniego wykształcenia, po prostu mówią po angielsku, a nie wiedzą jak należy uczyć języka obcego. Nie poświęcają zbyt wiele czasu na własną edukację, tylko próbują zbijać w Japonii fortuny. Oczywiście można próbować zostać nauczycielem, ale trzeba się doskonalić. Zmieniają się uczniowie, metody nauczania, podręczniki. Codziennie uczę się czegoś nowego, czasami sama, czasami dzieci mnie uczą. Jeśli jakaś metoda nauczania nie jest skuteczna, trzeba ją zmienić. Rodzice płacą za lekcje, więc muszą być jakieś wyniki. Oczywiście proces nauczania jest bardzo powolny. Ucząc się jedną godzinę tygodniowo i słysząc dookoła język japoński nie można się nauczyć mówić po angielsku. Próbuję uczyć tak, żeby dzieci do 3 klasy zaczęły same czytać po angielsku. Stworzyłam swoją własną bibliotekę, mam w niej 200 lub 300 książek, na różnych poziomach trudności. Kiedy dzieci znają już wszystkie fonemy, zachęcam je do czytania, wypożyczam książki. W piątej klasie większość moich uczniów dobrze czyta. Chcę, żeby dzieci nauczyły się u mnie na tyle, żeby potem mogły same uczyć się dalej.
Czy nie próbowałaś zostać nauczycielką w szkole lub na uczelni?
Przez 2 lata uczyłam na żeńskim uniwersytecie w Saitamie. Nie można powiedzieć, żeby poziom studentek pierwszego i drugiego roku różnił się od poziomu szkoły średniej. Tylko z kilkoma osobami można było się porozumieć, a reszta nie była zainteresowana. To nie był przedmiot, który będzie później potrzebny, chodziło tylko o zaliczenie lektoratu. Nie było zianteresowania nauką, ani postępów.
Przy braku motywacji nauka języka obcego staje się rzeczą niesłychanie nudną.
Jeśli uczniowie nie robią postępów sama tracisz motywację. W nauczaniu dzieci od 4 do 12 lat naprawdę widać, że się czegoś nauczyły. Nie mogę narzekać na brak pracy chociaż konkurencja jest duża. W mojej okolicy działa około 20 rozmaitych klas, szkół i kursów.
Jak wygląda Twój normalny dzień?
Wstaję o 5. Odwożę starszą córkę na stację, potem młodszej przygotowuję lunch do szkoły. Ona wychodzi z domu około 6:30. Mąż w tym czasie też szykuje się do wyjścia do pracy.
Czy robisz wszystkim śniadanie?
Tak, robię dla wszystkich śniadanie, a każdy chce jeść coś innego. Japońskich sniadań nie robię w ogóle. Japońskie potrawy jadamy często wieczorem lub na lunch, ale rano nikt nie ma na to czasu. Japońskie sniadania jemy u babci – w Niigacie.
Co robisz gdy rodzina rozjeżdża się do szkoły i pracy?
Około 6:30 zostaję z psem, rybami i żółwiami – mamy w domu prawdziwy ogród zoologiczny. Mój mąż kocha zwierzęta.
Aha, mąż kocha zwierzęta, a Ty się nimi zajmujesz?
Nie, takie stwierdzenie to byłaby duża przesada. On bardzo dba o zwierzęta i kiedy jest w domu zawsze się o nie troszczy. Mamy 3 akwaria i 40 różnych ryb, mamy też 3 olbrzymie żółwie. W naszym domu zawsze były jakieś zwierzęta, a kontakt z nimi jest dla nas bardzo relaksujący. W wolne dni często siedzimy przed akwariami i obserwujemy ryby, albo jeździmy do pet shop, żeby kupić nowe.
Wróćmy do harmonogramu Twojego dnia. Rano idziesz na spcer z psem. I co dalej?
Mniej więcej do dziesiątej muszę posprzątać. Prowadzę w domu własną szkołę, więc zawsze powinno być czysto. Codziennie trzeba poodkurzać i posprzątać. Poza tym pranie i prasowanie – to wszystko zajmuje mi około 2 godzin. Później jadę na zakupy, do dwunastej muszę mieć wszystkie zakupy zrobione i przygotowany mniej więcej obiad. Od dwunastej zaczynam przygotowania do zajęć. Uczę 3-4 grupy dziennie, więc potrzebuję trochę czasu, żeby się przygotować do zajęć. Najwcześniejsze zajęcia zaczynam o godzinie drugiej, z przedszkolakami. Zwykle kończę zajęcia o szóstej-siódmej, potem zaczyna się gotowanie. Młodsza córka przychodzi do domu około siódmej, starsza – różnie. W tygdniu coraz rzadziej jadamy razem obiad. Mąż wraca najwcześniej o ósmej, a najpóżniej o dwunastej i wtedy jadę po niego na stację, bo o jedenastej jest ostatni autobus. A on do pracy dojeżdża codziennie 2 godziny w jedną stronę, szkoda mi go, więc choćbym była nie wiem jak zmęczona jadę po niego na stację. On czasem nie dzwoni, bo z kolei jemu żal mnie, wtedy wraca na piechotę albo bierze taksówkę.
Ile godzin na dobę śpisz?
6 godzin. Zazwyczaj chodzę spać około jedenastej. W sobotę i niedzielę, kiedy rano wszyscy dłużej śpią dosypiam sobie po spacerze z psem, ale organizm się przyzwyczaił i 6 godzin snu mi wystarcza. Jeśli czasem śpię dłużej, wtedy czuję się bardziej zmęczona.
Czy nie uważasz, że życie w Japonii jest ciężkie?
No, ciężkie jest, ale to kwestia przyzwyczajenia. To ciężkie staje się normalne. Jak jest za łatwo to też nie jest dobrze, bo człowiek robi się zbyt leniwy i rzuca się na jedzenie lub popada w inne złe nawyki.
Czy nie miewasz depresji?
Sa okresy depresyjne w życiu człowieka, wynikają z wieku, chorób i tak dalej. Potrafię swoje depresje wykrzyczeć. Zresztą mam wokół siebie tyle dzieci, ruchu, śpiewania, że nie mam czasu na depresje. Dzieci nie mogą przecież siedzieć spokojnie przez 50 minut. Dużo jest gier, skakania, muzyki – ciągle jesteśmy w ruchu. Dobre jest to, że ciągle muszę się zastanawiać jak trafić do każdego dziecka, a w grupie jest 6-8 dzieci, każde ma inną osobowość, wszystkie trzeba jakoś wciągnąć w naukę.
Widzę, że ta praca bardzo Cię pasjonuje.
Tak. Zdarza się co prawda, że do jakiegoś dziecka trudno dotrzeć, ale czasem więcej problemów jest z rodzicami niż z dziećmi.
Kto lub co jest dla Ciebie największą podporą duchową?
Rodzina, a przede wszystkim mąż. Stanowimy team. Od kiedy dzieci się urodziły robimy wszystko razem. To jest olbrzymia pomoc.
Wychowałaś sobie męża, czy już był taki dobry?
On był wychowany głównie przez babcię. Ma w sobie proste, solidne, tradycyjne i typowo japońskie nawyki i obyczaje.
Czy ta tradycja nie oznacza, że kobieta ma usługiwać mężczyżnie?
Nie, to wygląda inaczej. Zresztą przy ślubie obiecaliśmy sobie, że spotkamy się wpół drogi. Jeśli nie ma porozumienia, związek nie ma szansy przetrwania. Ty rezygnujesz z niektórych swoich nawyków, ja spróbuję przytłumić tkwiącą we mnie siłę. W Polsce kobiety są silniejsze od mężczyzn, kobieta jest motorem rodziny, dyryguje wszystkim, mówi się, że kobiety nie można uderzyć nawet kwiatem. Nasz sposób myślenia i osobowość są zbyt silne dla Japończyków, ale jesli potrafi się osiągnąć równowagę, to wtedy wszystko dobrze działa. To dotyczy zresztą wszystkich małżeństw. Na początku było mi bardzo ciężko, dlatego, że nie znałam języka. Nie potrafiliśmy się dobrze porozumieć. Jego angielski był w porządku, ale były niuanse, których nie sposób było wyrazić. Człowiek musiał to w sobie zdławić, rodził się stres. Pewnie początkowo mąż wolał, żebym siedziała w domu i zajmowała się dziećmi, ale potem zauważył, że będę szczęśliwsza jeśli będę robiła coś innego, że to będzie też korzyść dla niego, bo nie będę sfrustrowana. Znałam kobiety sfrustrowane siedzeniem w domu, jedna próbowała nawet popełnić samobójstwo. Oczywiście pewne problemy w jej życiu istniały wcześniej, a zmiana otoczenia tylko je uwypukliła.
Co radziłabyś innym Polkom z perspektywy swoich doświadczeń?
Nauczyć się dobrze języka. Udzielać się poza domem, czy to w przedszkolu, czy w szkole. Spróbować przedstawić swoją kulturę, bez wyższości. Wiele rzeczy dzieje się w lokalnych społecznościach, w najbliższej okolicy. Nie czekać, aż ktoś cię wciągnie, samej zrobić pierwszy krok, starać się być częścią tego społeczeństwa. Po to człowiek tutaj żyje.
Ten wywiad ukaże się w grudniowym numerze Gazety, więc mam jeszcze jedno pytanie: jak spędzasz Święta?
W sercu mam zawsze polskie Święta, więc oczywiście co roku obchodzimy uroczyście Wigilię. Zwykle jemy barszcz z uszkami, chociaż dzieci nie lubią grzybów i niezbyt chętnie jedzą „tę czerwoną zupę z grzybami”, ale to jest tradycja. Jako danie rybne jemy sushi, są też ciasta i koniecznie opłatek. Zawsze dostajemy z Polski opłatek.
Słyszałam,że macie imponującą iluminację domu.
Mąz lubi dekoracje świateczne i na zewnątrz domu zawsze mamy iluminacje. Ze Stanów przywieźliśmy też ogromną choinkę. Mam jeden pokój z bardzo wysokim sufitem, tzw. fukinuke i tam ustawiamy choinkę. Dzieci zawsze szaleją na jej punkcie, bo w ich domach nie ma miejsca na tak duże drzewko. Robimy tzw. memory tree – wszystkie dekoracje są zrobione przez moje dzieci albo są to prezenty otrzymane od kogoś. Co roku przybywa dekoracji na choince. Wyciągam ją pierwszego grudnia i stoi do Trzech Króli sprawiając nam wszystkim wiele radości.
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.